czwartek, 6 grudnia 2012

Trzy dni z życia półkolonii


Wtorek godzina 9.00. Dziś rozpoczynają się półkolonie w oratorium.
Ile dzieci przyjdzie: nie wiadomo. Siedzę w dużym namiocie, który dawno zapomniał czasy swojej młodości, wraz z animatorką Chandą i czekam.
Godz. 9.20: nie ma żywego ducha. Godz. 9.30: nadal pusto. Zaczynam tracić nadzieję, że pomysł wypali, gdy o 9.40 przychodzi czwórka dzieci. No tak: „zambian time”.
Do godz. 10.15 zbiera się grupa ok. 20 osób. w wieku od ok. 4 do 10 lat.

Ustawiamy krzesła i zaczynamy. Nauka i zabawa w jednym. Najpierw piosenka: „Takwaba uwaba nga Yesu” w bemba, po angielsku i … po polsku. Dzieci chętnie uczą się słów. Następnie bajka, poprzez którą uczymy się słówek. I czas na zabawy. Najbardziej lubią uproszczoną wersję 2 ogni. Kiedy byłam mała nazywaliśmy tę zabawę: „Matka – wszyscy”. Są 2 matki ale 1 grupa dzieci. I matki rzucając do siebie piłkę próbują dzieci zbić. Jednak ten, kto złapie piłkę, może kogoś zbitego przywrócić do gry, albo kogoś z gry wyeliminować. Tutejsze dzieci są tak zwinne, że zgrabnie przeskakują piłkę. Wygimnastykowane jak małe małpki.

Hildah - mała modnisia – do gry ściąga swoje białe kozaczki, choć tak naprawdę to woli stać obok, trzymając mnie za rękę. Jasminta po raz kolejny wraca na boisko. Oliwia, gdy łapie piłkę, odrzuca ją dalej, nie wykonując żadnej czynności. Beatrice stoi naburmuszona bo została zbita i na razie nikt jej nie przywrócił do gry.
Czas się kończy, więc zbieramy się na modlitwę i błogosławieństwo znakiem krzyża na czołach.

Środa godz. 9.00 : historia lubi się powtarzać. Powiedz w Zambii, że zajęcia są na 9.00 to jeśli się zaczną o 10.15 to będzie dobrze.
Dziś uczymy się nazw zwierząt: Giraffe, Zebra, Parrot, Mouse, Elephant, Lion. Słuchamy historyjki i śpiewamy piosenkę.
Następnie dzieci wykonują ilustrację. Prace są piękne. W tle leci nauczona piosenka, którą chętnie podchwytują.
Potem zabawa w „ship, ship come home” – odpowiednik naszej: „gąski, gąski do domu”.
Jednak znów największym powodzeniem cieszą się 2 ognie. Tym razem z Chandą stajemy w roli matek.

Czwartek godz. 9.00: wchodzę do namiotu, prawie jak do basenu.
Ledwo można znaleźć miejsce, w którym nie ma wody.
Wczorajszy deszcz postanowił pozostawić po sobie ślady, a nieszczelne ściany nie oparły się spływającym strugom.
Kiedyś usłyszałam zdanie, że „jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz Mu o swoich planach”
Moim planem na dzień dzisiejszy był film animowany dla dzieci. 
I jeszcze wczoraj upierałam się, że nie da się tych planów zmienić. Bóg pokazał mi dzisiaj, że się da.

O godz. 10.00 wkracza piątka dzieci. Chwytają za skakanki. Skaczemy wszyscy razem, potem rysujemy Św. Mikołaja. Przy okazji mogę im trochę opowiedzieć kim był naprawdę Św. Mikołaj. Nie wiedziały.
W Zambii nie świętuje się tego dnia. Dzieci nie dostają prezentów.
Potem gimnastyka: skaczemy w sznura, przez linę i przechodzimy pod liną. Może poprawię sobie przy okazji kondycję.
Po modlitwie końcowej i błogosławieństwie wręczam dzieciom cukierki - ich pierwszy mikołajkowy prezent.

I tak upływają pierwsze 3 dni.
Jutro planuję wyświetlić film. Znalazłam dobre pomieszczenie: oratory ofice. Ale jak to będzie nie wiadomo.
Bo „jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz Mu o swoich planach”.

Post Office


Na poczcie w Zambii trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Dostaję awizo o przesyłce, która czeka na mnie. Udaję się na pocztę.
Trzeba dobrze wyliczyć czas, żeby nie trafić akurat na sjestę.
Wchodzę do budynku poczty głównej. Przy wejściu znajdują się skrytki pocztowe, wielkości małego listu. Większe trzeba odebrać osobiście. Do skrytki mieści się jedynie awizo.

Przekraczam próg i szukam okienka, gdzie mogę odebrać moją paczkę. Ludzie odsyłają mnie od jednego okienka do drugiego. Aż okazuje się, że to, w którym mogę wymienić moje awizo na przesyłkę, jest na samym początku. Staję w kolejce. Pan obok czyta napis
na mojej koszulce: „I love Africa”. Ta informacja przekonała go na tyle, że wpuszcza mnie przed siebie. Staję przed panią w okienku, która pojawia się po dłuższej chwili oczekiwania. Dobrze, że szybciej niż wczoraj. Dzień wcześniej, gdy wysyłałam listy, pani nie było jakieś 10 min. i nikt nie wiedział, gdzie jest. Gdy się pojawiła, wymachiwała słuchawkami od telefonu i dała do zrozumienia, że jest teraz zajęta. Na jej miejscu więc usiadł ktoś inny. Dziś otwarte jest szybciej. Moje awizo leży już po drugiej stronie szyby.

Ekspedientka czyta numer paczki i idzie do pomieszczenia obok szukać. Druga pani obsługuje w tym czasie innych klientów.
Czekam 10 min. a mojej przesyłki jak nie było, tak nie ma.
Mija kolejne 5 min. Zaczynam stukać nerwowo palcami. Jednak oprócz mnie nikt się nie denerwuje.
Po następnych 5 min. sprawę przejmuje pan i informuje mnie, bym sobie usiadła.
Wyobrażam sobie, że moja paczka zginęła i próbuję układać sobie w głowie jak rozegram sytuację.
Jednak po jeszcze 10 min. pan przychodzi z moją przesyłką.
Wyciągam paszport i wpisuję nazwisko oraz numer dokumentu.
"Proszę wpisać godz. 14.30".
A na pocztę wchodziłam ok. 14.00.
Następnym razem warto zabrać ciekawą książkę.

Frita zamiast poridgu


30.11.2012

Dokończ zdanie: każdy uczeń czeka na…
Chyba nie muszę rzucać koła ratunkowego. Otóż w Zambii uczniowie się doczekali.
Jeszcze tylko uroczyste zakończenie roku i można zrzucić mundurek na miesiąc.
Tak jest i w Makululu. Z tą różnicą, że dzieci nie mają mundurków i wakacje spędzą w tych samych rozpadających się ubraniach, w których uczestniczyli w lekcjach. Nie wyjadą za miasto. Niektórzy pewnie nie opuszczą nawet swojej dzielnicy.
Wróćmy jednak do zakończenia roku. Ten dzień jest dla nich szczególny. Dzieci siedzą w kole i biorą udział w konkursach i zabawach.
Tańce, do których mnie również zaprosili, odbijanie piłki pięściami, czy wyścig z kubkiem wody na głowie bez trzymania go rękami to tylko niektóre z konkurencji.


Po pląsach i zabawach sadzimy drzewo. To pierwszy rok projektu w Makululu, dlatego chcemy to uwiecznić.
Potem idziemy do sali lekcyjnej udekorowanej balonami. Czas na poczęstunek, który również jest wyjątkowy.
Tym razem to nie poridge, ale bułeczki frita – trochę przypominające pączki oraz sok owocowy i cukierki.
Kiedy okazuje się, że można otrzymać dodatkową porcję picia, czuję się jak w KFC przy stoisku z możliwością „darmowej dolewki”.
W jednym momencie większość dzieci stoi przy wiadrze z napojem, trzymając w ręce swoje kubeczki.
Na zakończenie uczniowie otrzymują czapki z gazet, odbierają swoje zeszyty i…  już są upragnione i wyczekiwane wakacje.

Porę deszczową czas zacząć


27.11.2012

Wciąż się czai. Bawi się w chowanego, a zaraz potem w berka. Kiedy nadchodzi, wylewa hektolitry wody i sprawia, że sucha ziemia zmienia się w glinę. Kto? Zgadnijcie sami. Pora deszczowa.
Teoretycznie trwa od 1 listopada, kiedy to spadł pierwszy porządny deszcz, ale w przerwach między kolejnymi opadami, bywa sucho i gorąco.
Dziś zdecydowała się ujawnić. Nocna ulewa zamieniła Makululu w krainę tysiąca jezior, a raczej tysiąca bagien.
Wsiadam na rower i liczę na szybkie dostanie się do celu. Nic bardziej mylnego.
Jestem jednym z nielicznych rowerzystów, którzy przemierzają tę trasę. Jest chłodno i pochmurno.
Mimo to mijam dziecko, które stoi przed domem w samych majtkach. Kto ma ubranie, ten należy do szczęściarzy.

Omijając kolejne kałuże spotykam chłopca, który ciągnie samochód z plastikowej butelki po jogurcie.
Nieco dalej pies goni prosiaka, po czym gołębie wchodzą mi prawie pod koła.
Ludzie są zdziwieni moim widokiem. No tak: zachciało jej się jechać rowerem w takich warunkach.

Dojeżdżam na miejsce a na moich spodniach są ślady walki z żywiołem. Dobrze, że nie takie, jak na samochodach, które do połowy zanurzają się w kałużach. Pojazd jednośladowy jest w tej komfortowej sytuacji, że może owe zbiorniki wodne ominąć.
Dzieci bawią się na dworze. Czarne nogi Mavuta przybrały dziś jaśniejszy kolor: lekko brązowy kolor błota.
Niektóre dzieci ten kolor mają nawet na włosach. Piłka zdążyła kilka razy wylądować w rowie z wodą.
Jednak pogoda nie przeszkadza nikomu w zabawie.
To część ich życia: naturalna pora roku. Nikt się nie dziwi w Polsce, że po lecie przychodzi jesień, a po zimie wiosna.
W Zambii nikt się nie dziwi, że po porze suchej, przychodzi pora deszczowa. Pora deszczowa,  która trwa ok. 5 miesięcy.

wtorek, 20 listopada 2012

Very important


Kościół zamieniony na klasę szkolną, ławki zamiast stolików i podłoga zamiast krzeseł.
To tutaj dziesięcioosobowa grupa dzieci ma zajęcia wyrównawcze.
Szkoda tylko, że nie udało się tego wprowadzić po lekcjach. Piszę na tablicy cyfry i litery. 
Zamiast gąbki mam reklamówkę foliową. Moje dzieciaki przepisują. Każde z nich jest inne.
Lauda zatrzymała się na literce F i za żadne skarby nie wychodzi jej napisanie G i H.
Kręci się na ławce, myśli o niebieskich migdałach. Lauda: write! Tłumaczę jej po raz kolejny.
John ma poprawić koślawo napisane literki. Siedzi chwilę obrażony, bo przecież napisał wszystko i mógłby wyjść na przerwę. W końcu udaje się go nakłonić do pisania.
Na przerwach rozrabia, a tu szybko wykonuje swoją pracę. Trochę trzeba tylko popracować nad jakością.
Maruto już skończył i nawet powtórzył literki a na przerwę nie chce wychodzić. Zaczepia kolegów, którzy się uczą. Zawsze to ciekawsze zajęcie.
Sohan pisze literkę „i” bez kropki. Tłumaczę mu, że ta kropka jest very important (bardzo ważna). „Very important” powtarza Sohan jak echo, nie bardzo rozumiejąc, co do niego mówię.
Abram ma swoją wersję literek. Agatha ciągle myli literkę a (ej) z i (aj).
Dzieciom afrykańskim niełatwo zapamiętać literki. Nie jest to takie oczywiste.
Trzeba się natrudzić, by je czegoś nauczyć. Jednak lubię te lekcje.
Mają swój klimat.



Mała księżniczka


Mandalena niczym nie wyróżnia się spośród innych dzieci. Czarna skóra, krótko obcięte włosy, białe zęby, sukienka nie pierwszej świeżości. Tylko może mniej się uśmiecha.
Nie skacze dziś w sznura, nie gra w piłkę, woli rysować.
Jej smutna buzia jest dla mnie znakiem zapytania.

Tomek wynosi ciastka, pokruszone na kawałeczki, by dla każdego starczyło.
Dzieci rzucają się i biorą po kilka. Mandalena grzecznie bierze jeden okruszek, którym dzieli się ze mną. 
Z grzeczności nie odmawiam. Później dowiaduję się, że jest to dzisiaj jej jedyny posiłek.
Łzy napływają mi do oczu i czuję, że to nie jest sprawiedliwe. To już nie są „głodne dzieci”. To moja przyjaciółka Mandalena, która swojego pustego brzuszka nie zapełni okruszkiem ciastka. Jak zjawa zakrada się bezradność. Zarzuca mi na plecy swój ciemny płaszcz, który jest ciężki, jak ze stali.

Mała księżniczka daje mi jednak o wiele cenniejszą lekcję. Jej ośmioletnie serce udziela mi korepetycji z miłości. Nie pozostanę dłużna.

Z ministranta bierz przykład


Ministranci swoją postawą pokazują jak zachować się w czasie Eucharystii.
Niejeden z was uśmiechnie się, czytając to zdanie. Znamy realia. Często bywa tak, że każdy ministrant ma inaczej złożone ręce, obecność na tzw. służeniu pozostawia wiele do życzenia, nie mówiąc już o frekwencji w przystępowaniu do Komunii. Wszystko to się zmienia w okolicach kolędy, ponieważ jest to doskonała okazja, by zarobić trochę pieniędzy. No ewentualnie, gdy Ksiądz organizuje wyjazd na ferie w góry lub inny ciekawy wypad.

Jednakże w Zambii nikogo wyżej wymienione zdanie nie rozbawi.
Jestem pozytywnie zaskoczona, gdy to widzę.
Wchodzę do kościoła, trwa Różaniec. Służba liturgiczna ołtarza w nim uczestniczy.
Zaczyna się Msza Święta. Chłopcy wchodzą równiutko, przyklękają. Wszystko wygląda, jak od linijki. Ręce złożone jak do pacierza, przez całą Eucharystię. Po każdym zadaniu skłonienie głowy. Do Komunii przystępuje 100%.
Po czym wszyscy się modlą przed tabernakulum, klęcząc w jednym rzędzie.
Po skończonej Modlitwie wstają, skłaniają głowę i odchodzą na miejsca.
Siadają dopiero, kiedy Ksiądz skończy puryfikować naczynia liturgiczne i usiądzie.
Jeśli przyszedłbyś pierwszy raz do kościoła, nie miałbyś wątpliwości, jak należy się zachować. Przykład jak wymalowany.
Każdy chłopiec wie, że bycie ministrantem to nie lada zaszczyt.

czwartek, 15 listopada 2012

Codzienność oczami Boga


Wyobraź sobie, że jesteś w dołku. Jeszcze jakiś czas temu, tyle rzeczy cieszyło, a teraz?
Szara codzienność. Gdyby chociaż wziąć kredki czy farby i nadać jej trochę kolorów.
Tyle dobrych chęci spełzło na niczym. A poza tym, kiedy ostatnio usłyszałeś „dziękuję”?
Tyle robisz, a to i tak na nic.
Myślę, że każdy z nas czasem tak ma.
Skupia się na tym, co trudne, zamiast na Tym, który każdego dnia obdarowuje nas swoimi cudami. I nie ma znaczenia czy jesteś w Polsce czy w Afryce. A może w zupełnie innym miejscu świata.
Czasami przychodzą chmury i wszędzie są takie same: burzowe.

Nad Piotrem też wiszą chmury. Wyglądają, jakby miały zaraz spaść mu na głowę.
Jezioro wzburzone jak kipiące mleko, fale ogromne jak ściana wodospadu.
Piotr płynie, wraz z innymi uczniami, nie widząc drugiego brzegu.
Nagle patrzy: Jezus idzie. I to na dodatek po wodzie. Nie zanurza się, On kroczy
po jeziorze. Czy to aby na pewno Jezus? A może coś mi się wydaje?
-         Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie
-         Przyjdź!
Piotr zdobywa się na odwagę. Wystawia jedną nogę, potem drugą. Idzie. Ale… przecież
to niemożliwe! Te fale takie wielkie. Zaczyna tonąć…
Na jedną chwilę stracił z oczu Jezusa.
-         Panie ratuj!
-         Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?
Dlaczego patrzysz na trudności, zamiast na cuda, które Ci daję?
To, że idziesz po wodzie, już jest cudem.

Panie: to prawda. Tak często zapominam o wdzięczności.
A cudem jest uśmiech Juni,; moi mali przyjaciele, poznani po drodze, którzy na mój widok krzyczą: „Hi Anna” i przychodzą się przywitać; Beatrice, Lucy, Agi i Mandalena, które zaraz
po przekroczeniu bramy oratorium, pytają o mnie i chcą rysować; John, który na zajęciach
ze mną jest grzeczny, mimo że rozrabianie ma we krwi; ptak, który zagląda mi do okna.

Codzienność, przeżywana z Tobą, nie potrzebuje zmieniać kolorów.
To Ty jesteś najlepszym Malarzem. Ty jesteś najlepszym Artystą mojego życia.
Czasem musisz włożyć mnie pod dłuto swojej Miłości, by ociosać to, co niepotrzebne.
Innym razem wymalowujesz uśmiech na mojej twarzy.
Słońce przegania chmury. W Twoich okularach widzę wszystko wyraźniej.

środa, 14 listopada 2012

Ani jednego znicza


1 listopada ulice są przepełnione, niczym studzienki burzowe w czasie ulewy.
Sznur samochodów w ślimaczym tempie zmierza w kierunku cmentarza.
Policjanci kierują ruchem, żeby nie było problemu z zaparkowaniem pojazdów.
Każdy się spieszy, jak do supermarketu na 5 minut przed zamknięciem.
Za chwilę całe rodziny spotkają się przy grobach swoich bliskich.
Zapalą znicze. Niektórzy odmówią krótką modlitwę.
Tak jest w Polsce.

A jak wygląda 1 listopada w Zambii.
Na ulicach także jest tłok. Kobiety z koszami owoców na głowach, jak co dzień pokonują tę samą trasę. Samochody przemieszczają się jeden za drugim w znajomym kierunku. Bynajmniej nie na cmentarz. Jak każdego dnia ludzie zdążają do pracy i do szkoły, no ewentualnie na rynek, by sprzedać swoje towary. Nie ma „public holiday”.
Wszystkich Świętych jest normalnym dniem, takim jak pozostałe.

Rano idziemy na Mszę. W kościele garstka ludzi. Potem ruszamy do swoich obowiązków.

Myślami przenoszę się do Polski na cmentarz o zmroku, gdzie pełno jest żółto – czerwonych światełek. Klimat zadumy i refleksji woła zaraz tęsknotę za krajem i bliskimi. Tęsknotę, która zagląda do moich oczu, wciska się do mojego nosa i drapie w gardle, chcąc wycisnąć łzy.

Wracam do Zambii. Na cmentarz mam okazję iść dzień później. W Dzień Zaduszny mamy Mszę Świętą właśnie w tym miejscu. Przechadzam się między grobami, w oczekiwaniu na Eucharystię, która się spóźnia. Towarzyszy mi zapach ziemi, zmieszanej z wodą wczorajszego pierwszego deszczu.
Nagrobki są różne. Niektóre betonowe, inne obsypane naturą. Wiele z nich nie odwiedzanych od dawna. Zadziwia mnie jedno. Nie widzę ani jednego znicza. Nie ma tu takiego zwyczaju.

Rozpoczyna się Msza Święta. Pogoda jesienna, zapach kwiatów sypanych w Boże Ciało
i ludzie ubrani na fioletowo.
Po Ewangelii wypominki: modlitwa za zmarłych jest.
To najważniejsze. Im znicze nie są potrzebne.

niedziela, 28 października 2012

Świętość nie od zaraz


Dzwoni budzik. To już? Nie chce mi się wstawać.
Myśl o tym, że może gdzieś pomiędzy uda się dospać dodaje mi sił.
Idę do kaplicy. Oczy mi się kleją i nic do mnie nie dociera.
Witaj kolejny dniu mojej misji!

Moje wyobrażenia na ten temat ulegają głębokiej rekonstrukcji.
To nie świętość od zaraz?
Przecież tylko aureolkę mi doczepić.
Chyba by się nie trzymała, bo głowę mam zbyt kanciastą od przyziemnych myśli.

Okazuje się, że misje to dopiero droga do świętości. Czasem kręta i piaszczysta.
Czasem pokryta chwastami, które trzeba wyrwać. A to wymaga pracy.

Kolejny dzień czas zacząć. Ruszam do swoich obowiązków. Do mojej codzienności. 
Tak. Misje to codzienność. Czasem bardzo zwyczajna: bez fajerwerków i kolorowych balonów.

Misje to szkoła. Nie tylko dla dzieci, które każdego dnia witają mnie słowami:
"Good morning teacher!" To szkoła dla mnie.

Szkoła pokory – bo nie zawsze jest tak jak chcę. Czasem nawet wydaje się, że nic nie wychodzi. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi tylko jedna nauczycielka i trzeba ogarnąć ponad setkę dzieci.

Szkoła modlitwy – gdy dzieci modlą się tak szczerze, zakrywając rękami twarze, że brakuje mi słów.

Szkoła miłości – gdy na każdym kroku przekonuję się, że jeszcze nie dość kocham.
Zwłaszcza wtedy, gdy widzę jak kilkulatek dzieli się z drugim, mimo że sam ma niewiele.

Szkoła cierpliwości – gdy po raz kolejny za bardzo się spieszę i nie potrafię zwolnić.

Czasami mam wrażenie, że oblewam jakiś egzamin, ale zaraz zabieram się za poprawkę.
To szkoła wytrwałości.

Misje to szkoła życia i droga mojego nawrócenia.

wtorek, 23 października 2012

U Matki Teresy


Nareszcie! Doczekałam się! Już dawno chciałam jechać z Tomkiem do Sióstr Matki Teresy z Kalkuty, lecz nie mieliśmy dwóch rowerów. Teraz już mamy.

Wyruszamy więc w nasze wolne popołudnie, by spędzić czas z ludźmi z tutejszego hospicjum. Ja idę do dzieci. Jest to właściwie coś w stylu domu dziecka, bo są to dzieci opuszczone lub nie mające rodziców. Biorę kredki, kartki, plastelinę, puzzle wycięte z papieru, domino i tak obładowana przekraczam próg. Dzieci są na dworze. Pytamy czy można zorganizować im lekcję plastyki. Zaraz zbiera się grupa małych szkrabów w wieku od 2 – 6 lat i kilku trochę większych ok. 9 lat.

Jedna z dziewczynek ma niewykształconą do końca rączkę ale radzi sobie doskonale.
Nie tylko przytrzymuje kartkę czy kredkę ale nawet potrafi klaskać.

Na samym końcu siedzi chłopczyk z ropiejącą raną na nóżce. Na imię ma Junia. Jest bardzo dzielny. Kiedy potrzebuje gdzieś podejść, skacze na jednej nodze. Widać, że go to boli ale nie płacze. Jest tylko trochę smutny, bo nikt nie siada obok niego przy stoliku. Szybko kończy rysować zamalowując kartkę na wszystkie podane mu kolory z wyjątkiem brązowego.
Ten odcień mu się nie podoba.
Siadam obok niego. Biorę kartkę i rysuję: “this is sun, this is cloud, this is house, this is Junia, this is Justine, this is Monika”. Podpisuję rysunek „for Junia” i wręczam chłopcu. Na jego twarzy po raz pierwszy pojawia się uśmiech.
Moje serce również się raduje. Jak niewiele trzeba by czyjaś twarzyczka się rozpogodziła.

Po rysunkach czas na kolację. Dzieci tutaj jedzą same. Od małego są uczone samodzielności. Karmi się jedynie niemowlaki. Wobec tego jedzą nie tylko dzieci, ale maskotka, śliniaczek, ławki, stół i podłoga.

Chwilę potem Siostra zabiera mnie do najmłodszych dzieci. Wręcza mi Ignatiusa i butelkę dla niego. Ignatius jest tak szczęśliwy na moich rękach, że niespecjalnie myśli o jedzeniu. Wisi u butelki a mleka nie ubywa. Siostra stwierdza, że mały mnie kocha. Niestety nie mogę dokończyć karmienia, bo musimy się zbierać. Jeśli wyjedziemy później zastanie nas zachód słońca. Jednak wiem już, że chcę tam przyjeżdżać.

Matka Teresa, której obraz wisi na ścianie, to niesamowita kobieta!
Jak również jej siostry, które wychodzą do tych najmniejszych.
Teraz bardziej rozumiem słowa Jezusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych (…) najmniejszych: Mnieście uczynili”.

Kościół w buszu i komórka wcale nie murowana


Piasek w zębach, wiatr w uszach, radość w oczach. Tak zaczyna się nasza pierwsza wyprawa do buszu. Siedzimy na pace samochodu Księdza Andrzeja i czujemy się niczym na Safari. Obserwujemy afrykańską przyrodę. Między innymi drzewa, które żeby przetrwać porę suchą muszą mieć korzenie zapuszczone tak głęboko, żeby sięgały podziemnej wody. Widzimy wspaniałe wzgórza i jeziora. Są domy pokryte strzechą a przed nimi ich mieszkańcy - bardzo zaciekawieni naszym widokiem.



Krajobraz jak z pocztówki. Jeszcze jakiś czas temu w życiu bym nie pomyślała, że będę kiedyś w Afryce. Niesamowite! Oglądać to wszystko, nie siedząc przed telewizorem i kanałem Discovery, lecz będąc współuczestnikiem. Jedziemy podskakując z dziury w dziurę – typowa piaszczysta droga - i nie możemy wyjść z podziwu.

Zatrzymujemy się. Kościół w buszu: ściany z drewnianych bali, dach ze słomy, ławki z gałęzi. Ambona i ołtarz to również prowizorka. Przed wejściem stoją 3 duże bębny. Jednak to jeszcze nie cel naszej wyprawy.

Jedziemy do drugiego Kościoła: wykonanego solidnie z cegieł. Jedynie dach nadal jest ze słomy, bo ławki są z murka, ołtarz i ambona również wykonane lepiej.
Na ołtarzu stoi już świeca przygotowana do Eucharystii i kwiaty w słoikach po dżemie. Naklejki producenta ozdabiają nietypowe wazony.

Mr Ciulu zabiera się zaraz za robotę i prowadzi katechezę. Dzisiaj kilka osób przystąpi do Chrztu i jedna para przyjmie Sakrament Małżeństwa. Najpierw czas na Spowiedź. Wobec tego czekamy rozglądając się uważnie.

Zespół muzyczny przygotowuje się do gry. Takich gitar jeszcze nie widziałam. Największe wrażenie robi na mnie gitarobęben – bo tak to wygląda i instrument w stylu tamburyna zawieszonego na kiju.

Rozpoczyna się Eucharystia. To wyjątkowe wydarzenie, ponieważ tutaj Msza Św. jest raz na kilka miesięcy. Widać, że tutejsi ludzie włożyli na siebie najlepsze ubrania.

Przychodzi moment Chrztu. Kilka osób w wieku od ok. 9 lat do ok. 30 (bo tyle ma najstarszy) przyjmuje Sakrament z ogromnym przejęciem. Potem przystępują do swojej Pierwszej Komunii Świętej. Wśród nich jest jedna dziewczynka. Gdy przystępuje do Sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej mama owija jej głowę chitengą na znak szacunku.
Sakrament małżeństwa zawiera pan, który gra na nietypowym tamburynie.

W którymś momencie Mszy patrzę i oczom nie wierzę. Jesteśmy w buszu. 50 kilometrów od miasta. A jedna pani patrzy na swoją torebkę. Trzyma coś w ręce. Spoglądam z zaciekawieniem. A ona ma w ręce komórkę. Wracam na ziemię. Tak więc w buszu można spotkać komórkę i to wcale nie murowaną. Cywilizacja dotarła aż tutaj. Szkoda, że w takiej formie.


Wehikuł czasu


Wsiadam do wehikułu czasu. Około 10 obrotów kapsułą i jestem na miejscu.
Rozglądam się i pierwsze co mi się rzuca w oczy, że wszystko jest inne.

Spora część domów nie ma kanalizacji. Ludzie wodę przynoszą ze studni: na głowach lub
w beczkach. Mijam dwie dziewczynki, które toczą ciężką beczkę. Jedna z nich ociera pot z czoła. Daje znak drugiej: zamieńmy się miejscami.

Toaleta to dodatkowy budynek z sedesem w stylu „dziura w ziemi”. O spłuczce zapomnij!
Spłuczka jest tylko w toaletach w stylu „ekskluzywna dziura w ziemi”.

Wiele dróg nie wie, co to asfalt, więc za każdym pojazdem unoszą się tumany kurzu.
Po drogach spacerują sobie także zwierzęta, więc wyrażenie „święte krowy” można traktować dosłownie.

Kultura sprawia, że czasami czuję się jak w Małej Księżniczce czy w Domku na Prerii. Kobiety i dzieci w stosunku do starszych dygają przy powitaniu.
A także zwracają się per Madam, Sir. Osiemnasto czy Dziewiętnastowieczna brytyjska grzeczność. Podoba mi się to.

Niestety jest druga strona tego medalu: wychowanie też jest z tamtego okresu, często za pomocą linijki czy witki wierzbowej. Z tym nie mogę się zgodzić. 
Nie tego uczył mnie Janek Bosko. Wolę jego system, w którym dzieci wychowuje się łagodnością i miłością.

niedziela, 21 października 2012

Tańczący Biskup


Czy wyobrażasz sobie roztańczony Kościół? Jeśli nie to zamknij oczy. Zapraszam Cię
na wyprawę.

Procesja na wejście. Na początku dziewczynki sypiące kwiatki, następnie kolejne w białych sukienkach i diademach na głowach przedstawiają swój układ taneczny. Na koniec,
przed asystą liturgiczną widzimy jeszcze tańczące kobiety i mężczyzn grających na bębnach. 
Chór uświetnia uroczystość i śpiewem i tańcem.
Ludzie w kościele nie siedzą sztywno w ławkach, ale poruszają się w rytm muzyki.
Nawet czarnoskóry Biskup Clement Mulenga włącza się w to taneczne uwielbienie.
Tu nie ma miejsca na sztywniactwo. Włączam się więc i ja w ten rodzaj modlitwy
i już za chwilę stoję między chórem, wprowadzona przez jednego z mężczyzn.

Msza 4,5 godziny i nikt nie narzeka, że za długo. Dziś w parafii mamy Bierzmowanie.
160 młodych ludzi w czerwonych bluzkach (kolor Ducha Świętego) podchodzi do ołtarza,
by przyjąć sakrament dojrzałości chrześcijańskiej. Najmłodsi mają ok. 12 lat, najstarsi to matki, które podchodzą z dzieckiem na plecach, zawiniętym w chitengę.
Tu nie ma podziału na wiek. Sakrament Bierzmowania przyjmuje ten, kto jest na to gotowy. Najpierw modlitwa z nałożeniem rąk. Potem już część właściwa: namaszczenie krzyżmem.

Przychodzi czas na procesję z darami. Przez chwilę czuję się trochę jak na targu, trochę jak na farmie. Ludzie niosą: mąkę, olej, skrzynki coca – coli ale również 4 kozy, kilka kur
i koguta. Kozy beczą przerażone, kury gdaczą, a ludzie śpiewają przy wtórze etnicznych okrzyków. Wszystko to nadaje lokalny, tutejszy klimat.

Po skończonej Mszy czas na obiad. Nie jest to oficjalny posiłek, na który idą tylko księża.
Na obiedzie z Biskupem są również przedstawiciele Wspólnoty parafialnej.
W tle gra muzyka a siostry zakonne tańczą krojąc ciasto z napisem „witamy Biskupa”.
Podoba mi się ten afrykański sposób świętowania.

piątek, 12 października 2012

Misjonarz z prawdziwego zdarzenia


2 tysiące lat temu Paweł z Tarsu przemierzał Jeruzalem, Grecję i Rzym, zdobywając ludzi dla Chrystusa. Biegł w dobrych zawodach o wiarę. Nie mogły go powstrzymać żadne przeciwności: głód, zimno, zmęczenie a nawet więzienie czy zagrożenie życia. Był gotów na wszystko.

Dziś kimś takim są misjonarze. Przemierzają Afrykę, Amerykę, Azję i Europę, zdobywając ludzi dla Chrystusa.

Dziś mam okazję takiego człowieka spotkać.
Ksiądz Prałat Marceli Prawica to misjonarz z prawdziwego zdarzenia.
50 lat kapłaństwa, z tego 40 w Afryce.

Kiedy siedzi z nami przy śniadaniu ręce mu się trzęsą, a jego 74 letnie serce dostaje w kość przy każdej przeprawie samochodem przez góry.
Równie dobrze mógłby teraz siedzieć w fotelu z gazetą w ręku i kubkiem gorącej herbaty, oglądając wiadomości ze świata.
Ale nie: on biegnie wytrwale w zawodach o wiarę. Gotów na wszystko.

Kim jest wobec tego wolontariusz misyjny?
Kimś kto pomaga misjonarzom zdobywać ludzi dla Chrystusa.
On również bierze udział w tych zawodach. Nie zawsze tak dobrze mu to idzie.
Upada, ale zaraz potem wstaje, otrzepując się z kurzu oraz  pyłu i biegnie dalej.
Czerpie ze Źródła Wody Żywej, by nie zatrzymać się w drodze.

Zaczyna swój codzienny trening. Wychodzi na boisko i rozgrzewa się.
Czasem musi włożyć wiele wysiłku, żeby osiągnąć zwycięstwo.
To już dziesiąte okrążenie. Wydaje się, że nie ma żadnej poprawy. Ale trzeba ćwiczyć dalej. „Trening czyni mistrza”.
Dlatego każdego dnia, wstając rano, zaczyna od nowa

Czym jest wyjazd na misje?
To dar dany za darmo. Prezent taki, jak ten pod choinką w Boże Narodzenie.
To zadanie. Czasem tak trudne jak praca domowa z matematyki. Czasem trochę prostsze, niczym poemat, do którego natchnienie samo przychodzi.
To powołanie. Świadomość, że Bóg wybiera tego, kogo chce a nie tego, kto zasłużył.
W końcu to szczęście, że można swoim „TAK” odpowiedzieć na Jego bezgraniczną Miłość. 

środa, 3 października 2012

Podzielić to "tak niewiele"


Do czego służy woreczek foliowy? Każde dziecko Ci to powie, że jest to reklamówka na zakupy. W Zambii nawet chłopcy podchodzą i pytają, czy nie chcesz takiej foliówki kupić.
Jednak równie dobrze taki woreczek służy jako kosz na śmieci, a dokładnie worek do tego kosza. Dzisiaj poznałam jeszcze jedną możliwość zastosowania: otóż woreczek foliowy doskonale sprawdza się jako gąbka do zmywania.

W Makululu wielu rzeczy brakuje, a te które zdobyto, są na wagę złota.
Siedzę i temperuję ołówki. Poprzednie już się zużyły. Uczniowie chętnie zamieniają małe kawałki drewienka na nowe, długie, dopiero co naostrzone.
Chwilę później jest przerwa na przygotowanie posiłku. Dziś w menu mamy poridge – czyli coś ala kasza manna. Jeden talerz na 2 osoby. Wszystko dokładnie wyliczone. Jeden chłopiec dostaje porcję bezpośrednio z garnka. Dołącza do niego dwóch kolegów. Wydrapują aż do dna. Mnie również częstują tym specjałem. Mimo, że jedzenia jest niewiele – nie wypada odmówić. Dzielę się swoją porcją tak, by starczyło dla wszystkich. Ja mam jedzenie na misji – dla wielu z nich być może jest to jedyny posiłek.

Dzieci wychodzą szczęśliwe, że choć trochę napełniły swoje brzuszki. Brzuszki, które są nadęte przez brak odpowiedniej ilości pokarmu i niehigieniczne warunki życia. Dziś ich buzie się cieszą.
Zaraz potem zamieniam się w zmywarkę, bo właśnie w takim tempie trzeba umyć plastikowe talerze i łyżki.
Wracając widzę dziewczynkę w jednym bucie. Myślę: pewnie drugi zgubiła. I tu się mylę: drugi ma na nodze jej towarzyszka.

Dzieci w Afryce, mimo niedostatku, potrafią się dzielić. Nawet jedzeniem, którego jest ta niewiele. Trzylatek kładzie na rączce kolegi garstkę ryżu, który dostał jako posiłek do przedszkola. Dziewczynka z warkoczykami na głowie nalewa picie ze swojego bidonu do butelki koleżanki.
Im mniej mamy, tym bardziej potrafimy się dzielić.



Wyprawa do miasta


Straszny tłok. Całe multum ludzi. Płyną wraz z tłumem, niczym ryby z prądem. Są jednak tacy, którzy się zatrzymują. Jedni siedzą na torach, inni śpią w przydrożnym rowie. Handel kwitnie. Mijamy stragany – jeśli można tak nazwać rozłożone na ziemi stoiska z różnej maści towarami. Pomidory, cebula, ziemniaki, sałata, banany i jabłka, które tutaj są w cenie. Uderza mnie słony zapach ryb. Pomiędzy tymi stoiskami można znaleźć coś do obrania. To najlepsze miejsce na odzież z drugiej ręki. Choć znalezienie butów do pary może stanowić spory problem, chyba że sprzedawca ma kilka sztuk tego samego towaru. To wszystko przeplatają artykuły Made in China: od noży, latarek, zabawek, bransoletek po kosmetyki.
Sprzedawcy siedzą na ziemi i odpoczywają w oczekiwaniu na klientów, inni uśmiechają się i zagadują, zachęcając do kupna. Mężczyzna sprzedający ryby odgania muchy, które też chętnie skosztowałyby tego smakołyku.

Dochodzimy do Shopritu. Tu wraca cywizacja. Jednak nie patrząc na cenę, szybko można zostać bez przysłowiowego grosza przy duszy – w tym wypadku kwacha.
Typowy supermarket. Niełatwo znaleźć to, czego akurat się potrzebuje, ale obsługa chętnie pomoże. Robimy zakupy i zaopatrujemy się Thobwę. Kupujemy też zambijskie chipsy, wielkości paczki orzeszków. Jedne o smaku sera, drugie owoców. Jesteśmy ciekawi tutejszych smaków. Przy wyjściu ochroniarz sprawdza paragony. To zabezpieczenie przed kradzieżą. Oszczędza się na monitoringu.

Wracamy inną drogą, zwiedzając kolejne stragany. Tutaj już towary leżą na stolikach i mają zadaszenie. Targuję się kupując chitengę. Sprzedawczyni to twarda sztuka. Wyszukuję coraz to nowe argumenty i w końcu udaje się. Kobieta chodzi z ceny, a ja staję się szczęśliwą posiadaczką materiału, który w Zambii ma każda kobieta. Używa się go jako spódnicę, obrus lub zasłony. Można też z niego uszyć koszulę, sukienkę bądź spodnie. Zmęczeni, ale pełni wrażeń wracamy na placówkę. Po drodze kupuję jeszcze mango na spróbowanie.
Kiedy myślę o tym, co zobaczyłam, stwierdzam: takie rzeczy tylko w Afryce.

poniedziałek, 1 października 2012

Szkoła artystyczna i sportowa

30.09.2012


Czy każde dziecko lubi rysować? W Polsce niekoniecznie. Kiedy zadawałam dzieciom rysunki, często rysowały byle jak, byle było. Tutaj w Zambii zmienia się perspektywa.
Blok i kredki to luksus dla nielicznych. Lucy rysuje patykiem po ziemi. Zapala mi się lampka, jak u pomysłowego Dobromira i biegnę po przybory do rysowania. Dzieci są zachwycone. Betirce, Agnes i Lucy stawiają kreski, tworząc z nich arcydzieło. Oczy im się świecą.
Za chwilę przychodzą bracia dziewczynek. „Chcecie rysować?” Kiwają głowami twierdząco. Kolejne kartki idą w ruch. Dołączają się nawet nastolatki. Mały kawałek odlanego betonu, służący za studzienkę jest stołem do rysowania. Witamy w szkole artystycznej.
W nagrodę dzieci dostają po naklejce ze zwierzątkami.  Takie naklejki w Polsce kupuje się po 1,50. Tyle kosztuje ok. 30 naklejek. W Zambii taka naklejka jest na wagę złota. To coś wyjątkowego.
Przekonuję się o tym następnego dnia, kiedy widzę dziewczynki w kościele
z naklejkami przyklejonymi na czołach. I dziś przychodzą do oratorium.

Szkoła artystyczna się rozkręca. Przychodzi Taonga i Kasandy. Rysowanie pochłania ich całkowicie.
Do czasu, kiedy chłopcy chcą grać w piłkę. Idę po nią i przy okazji przynoszę gumę
do skakania. Dziewczyny mimo trudności, nie poddają się. Potem idę po kolejną piłkę,
dla dziewczynek. Gramy w kolanko. Lucy wisi na drzewie jak małpka. Drzewa w Zambii są niesamowicie giętkie. Mimo tego, że cała przyroda nie widziała deszczu od kilku miesięcy, gałęzie się nie łamią, lecz wręcz przeciwnie.

Taonga i Agi podają sobie piłkę. Liczą: „nighte eight, nighte nine, eighte, eighte one… eighte nine, forty”. Ja w tym czasie gram z Bity w nogę.


Po skończonych zajęciach idę do pokoju.
Okazuje się, że mam współlokatorkę. Jest nią mała jaszczurka. Towarzystwa mi więc
nie brakuje.

Wąż na szkolnym podwórku


28.09.2012

Jadę rowerem do Makululu. Wokół mnie unoszą się tumany kurzu. Mimo, że jest ranek, to słońce już praży. Co jakiś czas, ktoś krzyczy: how are you? Mijam poszczególne domy
i okoliczne sklepy. Skręcam w lewo. Mijam szkołę Don Bosco i studnię, do której przychodzą kobiety, by nabrać wody do dzbanków, misek i kanek. Owo naczynie wkładają później na głowę i tak niosą do domu. Przez ulicę chłopcy toczą oponę. Tutaj dzieci same sobie robią zabawki.

Dojeżdżam na miejsce. Witam się z nauczycielkami i idę na podwórko. Dzisiaj jest Sport’s Day, więc nie ma lekcji. Przychodzą dzieci ze szkoły obok. Na murze wisi napis: „Witamy uczniów ze szkoły Don Bosco”. Pierwszą konkurencją jest piłka nożna. Wfista odlicza chłopców i zaczyna się gra. W międzyczasie nauczyciele wieszają siatkę. Jednak nie da się powiesić jej tak nisko, by dzieci dosięgły i w końcu siatkę zastępuje sznurek. Gra na boisku toczy się zacięcie. Siedzę między najmłodszymi, z których jedno bawi się moim zegarkiem. Nie pozwala dotknąć go innym. Dwie dziewczynki kłócą się, która ma siedzieć na krześle. Jak to dzieci.

Nagle spora grupa wstaje i zaczynają biec.
Nie wiem co się dzieje. Krzyczą: nsoka, nsoka! Jeden z chłopców chwyta za kij i uderza nim w ziemię. Podchodzę bliżej. Na ziemi leży zielony, prążkowany wąż. Już nieżywy. Nauczycielka kijem sprawdza, czy aby na pewno. Na szczęście tak. Teraz idzie wyrzucić gada.

Pierwsze spotkanie z wężem mam za sobą. Na szczęście nie oko w oko. Dzieci w Zambii są wyczulone i szybko zauważą węża. Przecież mieszkają tu od urodzenia. Dzień sportu się kończy, a ja wracam na naszą placówkę.

Gość w dom - Bóg w dom


27.09.2012

Rowerem dookoła świata? To dopiero wyprawa. Nie zważając na niebezpieczeństwo, przejechane kilometry, zmęczenie, upał czy zimno. To trzeba być hardcorem. Takich hardcorów gościmy dzisiaj na naszej placówce. Zatrzymują się u nas na chwilę turyści
z Polski. Spotkali się po drodze. Zambii nie planowali. Ale dzięki tej zmianie planów spotykamy się właśnie tu. 

Kabwe leży pomiędzy Lusaką a innymi miejscami, do których, bądź z których, podróżują ludzie. I tak nasze drzwi są ciągle otwarte. Tu każdy gość jest mile widziany.
Jednak wieczorem odwiedza nas gość specjalny: nasz wolontariusz Dawid.
Dawid przez 2 miesiące pracował w Chingolii i teraz właśnie wraca do Polski. Po drodze zajeżdża do nas. Rozmawiamy, oglądamy zdjęcia i delektujemy się kolejnym zambijskim specjałem: thobwą. Thobwa przypomina mączkę z chrupek kukurydzianych, zmieszaną
z wodą i jest pyszna. Dawid zostanie z nami do jutra a potem będzie trzeba się pożegnać.
Ale nie da się ukryć, że to niecodzienne odwiedziny.

W międzyczasie przychodzi Mr Ciulu – miejscowy katecheta i prosi, bym mu podpowiedziała metody prowadzenia zajęć. Jestem w szoku. On – sporo starszy -  prosi mnie, bym go uczyła prowadzić religię? Staram się pomóc jak potrafię. Na szczęście wzięłam książkę i podręcznik metodyczny z Polski. Otwierają mi się też odpowiednie klapki, z których wyskakują metody i środki dydaktyczne.

Na misji nigdy nie wiesz, co się przyda. Jaki twój dar czy umiejętność. A jeśli czegoś nie umiesz, to się nauczysz. Bóg stawia przed różnymi sytuacjami i to jest właśnie piękne, bo to On jest dawcą talentów, siły i możliwości.

wtorek, 25 września 2012

Makululu


Makululu to największa i zarazem najbiedniejsza dzielnica Kabwe. Znajduje się ono ok. 6 km od naszej placówki. To tu mam pracować w projekcie wyrównawczym dla dzieci, które chcą później pójść do szkoły. To takie nasze przedszkole i szkoła. W pierwszej grupie są dzieci w wieku 3 – 5 lat, a w drugiej 6 – 9. Wczoraj byliśmy się tam przyjrzeć, a dzisiaj jest mój pierwszy dzień pracy. Amelia – świecka misjonarka z Włoch, która zarządza projektem, zabiera mnie do Makululu, swoim samochodem - czerwoną Toyotą z pękniętą przednią szybą. Obok mnie siedzi przyjaciółka Amelii, misjonarka z Tanzanii, która przyjechała tu
w odwiedziny. Wcześniej przez 6 lat Zambia była również jej miejscem posługi. Na kolanach tej przyjaciółki siedzi zambijska dziewczynka. Jedziemy przez ulice Makululu, skacząc raz po raz, gdy auto wpada w dziury.

Po około 15 minutach, dojeżdżamy na miejsce. Christine już prowadzi lekcję. Wczoraj był alfabet, dziś czas na matematykę:
0 + 0 = 0
1 + 0 = 1
2 + 1 = 3
3 + 1 = 4
4 + 1 = 5
3 + 2 = ?

Idah nie chce się ze mną zgodzić, że 3 + 2 = 5. O ile jeszcze 4 + 1 = 5, to jej zdaniem
3 + 2 = 6. Liczymy na palcach i nijak nie chce wyjść 6. Idah jednak upiera się przy swoim.
Po kilku próbach wpisuje 5, ale bez przekonania. Dla Caroliny wpisanie cyferek prosto
w linijki to wyższa szkoła jazdy. Więc już zupełnie nie ma mowy o obliczeniu wyniku. Nauczycielka jako pomoc naukową rozdaje dzieciom kapsle. To takie tutejsze patyczki
do liczenia.
 W klasie są ławki, takie jak w kościele. Nie służą one jednak do siedzenia, ale jako ławki lekcyjne. Do siedzenia służy murek. Siedzę na murku obok Idah, która głaszcze moją skórę
i dotyka włosów. Sprawdza różnice. Biały człowiek ma miękką skórę i włosy. Włosy i skóra Afrykańczyków są twarde i szorstkie, przystosowane do tutejszych warunków. Dlatego my biali, wyglądamy dla nich egzotycznie.

Kończy się lekcja i dzieci wybiegają na przerwę. Gramy w piłkę. Ale to zajęcie tylko
na chwilę. Każdy maluch chce stać koło mnie i trzymać mnie za rękę. A ja ręce mam tylko 2. Będę musiała opatentować jakiś system. Ale nawet, gdyby każdemu dać palec -  co to jest przy pięćdziesiątce dzieci, nie mówiąc już o nieobecnych.
Uczę dzieci piosenek. Dobrze, że znałam już jedną w języku chibemba. „Takwaba Uwabanga Yesu” niektórzy znają, więc idzie nam to najlepiej. „Every person is a gift of God” trochę trudniej, bo jest po angielsku. Wychodzi jedna z nauczycielek i proponuję grę w netballa.
To coś ala koszykówka, tylko bez kozłowania i kosze są mniejsze. Potem czas na posiłek, który jest 2 razy w tygodniu: we wtorek i w piątek. I ja mam okazję spróbować sampo – jest to zmiażdżona kukurydza, choć wyglądem i smakiem przypomina fasolkę z mlekiem. Jeszcze tylko zmywanie naczyń: talerzy i plastikowych łyżek, które w Polsce są jednorazowe. Tu muszą starczyć na wiele posiłków. Niektóre są połamane czy wyszczerbione, ale i tak się nadadzą. Na tym kończy się dzisiejsza nauka. Czas wracać na placówkę.
Zabieramy Christine, jeszcze jedną nauczycielkę i dwójkę dzieci. Jedziemy zobaczyć popołudniową szkołę Chritine. Jest to barak, do którego przychodzą najbiedniejsze dzieci.

W Makululu większość rodzin nie ma nic. Mieszka w altankach, które imitują domy. Nie mają mebli. Śpią na matach, a gotują na zewnątrz. Mała dziewczynka chodzi w podartej sukience, z rozpiętym zamkiem, dwójka innych dzieci biega całkiem nago. To jest obraz Makululu. Kiedy to widzę, mam ochotę ściągnąć swoją bluzkę, by dać tym dzieciom... Przekonuję się, że nie jestem w stanie dać im wszystkiego, co potrzebują. Jedyne co mogę zrobić, to po prostu z nimi być.

Michael Jordan oratorium


Dawno nie grałam w koszykówkę. Ostatni raz chyba na studiach, tak rekreacyjnie.
A wcześniej w liceum i podstawówce, czyli dawno temu. Czy ja jeszcze pamiętam coś z tej gry? Na szczęście mam dobrego trenera. To Michael Jordan oratorium, którym jest Brian.
Pokazuje mi jak trzymać piłkę. Wiedzieliście, że piłkę do koszykówki, trzyma się w zasadzie jedna ręką? Trzy palce należy przyłożyć mocniej. Dwa pozostałe pomagają. A druga ręka tylko podtrzymuje piłkę. Ja wcześniej tego nie wiedziałam. Dobrze, że Brian cierpliwie tłumaczy mi technikę gry. Chwali, gdy uda mi się wrzucić do kosza i dopinguje, gdy było blisko. Potem rozgrywamy mecz: Aleksio i Tomek kontra Brian i ja. Idziemy łeb w łeb.
Gra jest naprawdę na poziomie. Nie jest łatwo, bo nie jestem przyzwyczajona do gry
w upale, ale cieszę się z tego meczu. Cieszę się, że mogę dotrzymać słowa, bo już w sobotę obiecaliśmy to Brianowi.

W międzyczasie odwiedza nas Biskup Clement Mulenga. Idziemy się przywitać.
Przyjmuje nas bardzo ciepło i serdecznie. W prezencie od Biskupa nasza placówka otrzymuje kozę.

Wieczorem młodzież z oratorium przychodzi na modlitwę. Po modlitwie Ksiądz Mariusz mówi słówko na Dobranoc. Mówi o tym, żeby podążać za Jezusem. Że On pomoże nam stać się naprawdę dobrymi, ale że to bycie Apostołem może nas coś kosztować.
Na zakończenie jedna z dziewczyn rozdaje cukierki o wyśmienitym smaku kakao.

Odprowadzamy młodzież do bramy. Dla mnie jednak dzień się jeszcze nie kończy.
Idziemy z Tomkiem do kaplicy, na modlitwę za naszą misję. A potem przeglądam obrazki
i angielskie słówka, dorysowuję i dopisuję te, których brakuje a w tle leci angielska piosenka o alfabecie. Chcę się dobrze przygotować do pierwszego dnia pracy 
w Makululu

niedziela, 23 września 2012

Oficjalne powitanie


W Zambii jest zwyczaj, że oficjalnie wita się wolontariuszy, na każdej Mszy Świętej.
Po śniadaniu wyruszamy na końcówkę pierwszej Mszy. Potem Msza w języku angielskim,
w której uczestniczymy w całości. Śpiewy, tak jak wczoraj, bardzo mi się podobają.
A gdy słyszę Amen, na tę melodię, co w mojej wspólnocie, to ciepło mi się robi
na serduchu. Oczywiście zaraz też w nie się włączam. Potem dostajemy zaproszenie
na dzielenie się Biblią. Tematy bardzo życiowe. Mam okazję również się wypowiedzieć. Jakoś to idzie, mimo że Zambijczycy używają miksu angielskiego z bemba.

Nie możemy zostać do końca spotkania, gdyż mamy być przedstawieni na kolejnej Mszy. Tym razem to suma: w języku chibemba. Okazuje się, że przychodzimy na „Święty, Święty”, tak więc czekamy na zewnątrz do Komunii. Stoi tam spora gromadka dzieci. Zaraz zaczynają się nami interesować. Na znak pokoju każde chce podać rękę. Wchodzimy do kościoła. A tam nie tylko śpiewy, ale i tańce. Trzeba się trochę nagimnastykować. A podobno to i tak tylko 30% tego, na co ich stać. Tu mogę być sobą. Nikt się nie dziwi, że ruszam się w rytm muzyki. Jeżeli już, to tylko dlatego, że nie mam z tym problemu.

Mama owija dziecko chitengą i montuje na plecach. Taki sposób noszenia dzieci jest tu najczęściej spotykany. Jednak nie każde dziecko ma tyle szczęścia, co wyżej opisane.
Kilka metrów dalej stoi dziewczynka może 7 czy 8 letnia. Na plecach ma chitengę a w niej młodszą siostrę. Nie wiem, gdzie jest mama. W wielodzietnych rodzinach starsze dzieci wychowują młodsze. Mały chłopczyk płacze. Podchodzi do niego nie mama, ale starsza siostra. Daje mu woreczek z popcornem na pocieszenie. Przypuszczam, że jeszcze nie raz będę oglądać podobny obrazek. Msza się kończy a my wracamy na placówkę.

W międzyczasie orientuję się, że tutaj panują przynajmniej 2 wersje mojego imienia: Ana
i Ani. Nazywają mnie różnie. Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, żeby złapać kontakt
i nawiązać relacje. 
Okazja do tego jest po obiedzie, kiedy dzieci i młodzież przychodzą do oratorium. Gramy
w nogę, zarówno ze starszymi, jak i młodszymi. Zostaję też zaproszona do gry w dwa ognie. Mimo, że szybko odpadam, nie tracę czasu. Są inne dzieci i młodzież, którym mogę ten czas poświęcić. W międzyczasie robię za pielęgniarkę i opatruję rozciętą stopę chłopca o imieniu: Babula. Nie jest to świeża rana. Zauważyłam, że kuśtykał grając w piłkę, ale pewnie już dawno z tym chodzi. Nawet nie odzywa, kiedy pryskam skaleczenie środkiem odkażającym. A przecież to musi boleć.

Afryka to inny świat. Przekonuję się o tym na każdym kroku. Na zakończenie rozdaję dzieciom cukierki. Jedna dziewczynka wkłada do buzi cukierka wraz z papierkiem.
Pewnie chce mieć go na dłużej. Inna chce zjeść od razu. Jej siostra nie pozwala na to. Przypuszczam, że chcą się podzielić z resztą rodzeństwa. Niedługo 18.00. Dzieci wracają do domów. Znów widzę ten obrazek, co w kościele. Starsze niosą na plecach młodsze.
Jak często nie doceniamy tego, co mamy na co dzień.

sobota, 22 września 2012

Oratory Formation

Kolejna Msza w bemba. Tym razem w całości. Na naszą poranną Eucharystię wybieramy się do kościoła. Z przodu w ławkach siedzą dzieci, dalej kobiety w chitengach, niektóre
z nich mają chusty na głowach. Dostaliśmy od Księdza Mariusza książeczki z liturgią Mszy Świętej w języku angielskim i chibemba, więc śledzimy, starając się odpowiadać z innymi.
Po śniadaniu czas na Oratory Formation. Przychodzimy na 9.30, tak jak jest w planie,
na rozpoczęcie. Ale jeszcze nic nie jest przygotowane. Zapomniałam, że afrykańska 9.30 może być o każdej porze. Tym razem jest ok. 10.00. Całość odbywa się pod dużym namiotem, który przeżył już niejedno słońce, wiatr i ulewę. Na rozgrzewkę śpiew połączony z tańcem. Ach! Jak mi się to podoba. Uczę się kroków od Vivien i włączam się w taniec oraz śpiew. Mam wrażenie, że Vivien śpiewa altem. Od niej też więc łapię linię melodyczną. Czuję się
w swoim żywiole. Mój kolega powiedział kiedyś, że tak naprawdę w środku jestem czarna - „czarna dusza w białym ciele”. Coś w tym jest :)

Po śpiewie – praca w grupach. Coś dla ducha. Oprócz dzielenia na pytania, które dostaliśmy, mamy przedstawić w zespole mini busa. Przy przedstawianiu jest trochę śmiechu. Zambijczycy mają poczucie humoru. Są też bardzo kreatywni. Jednak w oratorium jest młodzież z trudnych rodzin, trudnych warunków. Tu mogą choć na chwilę zapomnieć
o swoich problemach.

Vivien przyszła do oratorium ze swoją 2 letnią siostrzenicą. Zamieniam się w nianię.
Po jakimś czasie Faith zasypia mi na kolanach. W usypianiu dzieci mam wprawę.
Ta mała dziewczynka pokazuje mi, jak szybko dziecko afrykańskie uczy się życia.
Samo zakręca butelkę z piciem, potrafi też znaleźć sobie zabawę, przelewając napój
z butelki do kubka, a z kubka do nakrętki. Potrafi przejść przez linkę namiotu, żeby się dostać
do środka. Afrykańskie dziecko jest zmuszone, by być bardziej samodzielne, niż dziecko amerykańskie czy europejskie.
Ale czy jest przez to mniej szczęśliwe? Niekoniecznie, bo nie potrzebuje wielu osób
czy drogich zabawek, żeby sobie zorganizować czas.

piątek, 21 września 2012

Zabawa z ogniem


Kiedy byłam mała, mama mówiła: „nie baw się z ogniem”. Dziś mam okazję bawić się
z ogniem całkiem legalnie. Otóż w Zambii nie ma segregacji śmieci. Do południa więc robię porządki, a to, co jest do wyrzucenia po obiedzie idę spalić. Wychodzę na teren oratorium obładowana reklamówkami z książkami, magazynami i gazetami do spalenia i liczę, że nikt mnie nie zauważy.
No ale przecież jak może biały człowiek ukryć się wśród Afrykańczyków. „Can I help you”? dochodzą mnie głosy. Za chwilę przy dole, w którym mam spalić śmieci stoją dzieci
i młodzież zainteresowane tym, co robię i dlaczego. Do tej pory paliłam ogniska
w harcerstwie i do pieczenia kiełbasek, ale książek nigdy nie paliłam. Próbuję odpalić zapałkę, ale ta się łamie. Niestety zapałki tutaj nie należą do zbyt mocnych. Co więcej draska się wyrobiła. Trochę techniki i się gubię. Z pomocą przychodzi mi Ana – moja imienniczka. Przeszłam na tę wersję mojego imienia, gdyż łatwiej ją zapamiętać.
Dla przykładu z ostatniego przedstawiania imieniem Ania: wyszło Marias, Tomas
and Anias.

Ale wróćmy do ognia. Ana pomaga mi rozpalić ognisko. Dowiaduję się w międzyczasie,
że ma 2 siostry, 5 braci i że śpiewa w chórze, na którego próbę przyszła. Nie może mi więc towarzyszyć cały czas. Za to towarzyszy mi zaraz potem śpiew zambijskich głosów. Wow! Taki akompaniament przy pracy sprawia, że od razu czuję się lepiej. Kończą się zapałki. Idę do sklepu na przeciwko. Wracając słyszę komentarz: muzungu. Muzungu to określenie białego człowieka. Nie da się ukryć, że jestem inna. Jednak nie przeszkadza mi to. Tak naprawdę każdy z nas jest inny, tylko na ogół tego nie widać.
Palenie książek zajmuje mi pół dnia. Nie wiedziałam, że grube książki mogą się palić tyle czasu. Kończy się próba chóru, chłopcy kończą trening. Jeden z chłopaków pije wodę
z rożka do zaznaczania boiska – oryginalny kubek. Ana z siostrą przychodzą się pożegnać. Za chwilę zajdzie słońce.

Dzień w Zambii zaczyna się o 6 rano a kończy o 18. Ja zaś kończę moją pracę. Wyrabiam się na szczęście na kolację, na której mamy gości: małżeństwo z Ukrainy, które już od 8 lat jest tu na kontrakcie. Bardzo fajni ludzie. Szkoda, że jutro muszą jechać dalej, ale obiecali, że jeszcze nas odwiedzą.

Step by step in Zambia


20.09.2012

Dzisiaj mam okazję pierwszy raz spróbować n’shimy. N’shima to danie złożone z mąki kukurydzianej, którą gotuje się tak długo, aż będzie miała w miarę stałą konsystencję. Wyglądem i smakiem przypomina trochę sklejony ryż. Każdy doprawia ją sobie według uznania. Obok mnie siedzi afrykański ksiądz. Podkłada sobie sztućce pod talerz, tak aby wygodnie jadło mu się ręką. Zagniata nią n’shimę oraz dodatki i wkłada to do ust. Mam nadzieję, że kiedyś spróbuję jeść ją  właśnie tak. Dzisiaj jednak decyduję się na sztućce, tak jak pozostali.
Wybieramy się do miasta. Idąc przyglądam się „przydrożnym sklepom pod chmurką”. Można tam kupić fotele, kolumny a na przydrożnym rynku jest jeszcze większy wybór:od wyżej wspomnianych foteli do ubrań, chiteng, kosmetyków. Są też tacy, którzy rozkładają się na chodniku obok sklepów. Nikt ich stąd nie wygania. Można mieć sklep w budynku lub na zewnątrz.
Po drodze mijamy kozę uwiązaną przed sklepem. W Polsce przed sklepem uwiązuje się psy. Tu można pozwolić odpocząć swojej kozie. Okazuje się, że są w mieście przejścia
dla pieszych. Niewyraźne, bo pewnie malowane dość dawno pasy, którymi i tak mało kto się przejmuje. Bo większość niezależnie od tego czy przejście dla pieszych jest, czy nie ma, przechodzi przez ulicę, tam gdzie chce.  Jak to się mówi: „This is Africa”.
Po południu zaglądamy do kościoła, gdzie ksiądz Andrzej udziela chrztu. 


Samej ceremonii nie mamy okazji obejrzeć. Okazuje się jednak, że oprócz chrztu udzielany jest jeszcze sakrament małżeństwa. Nowożeńcy podają sobie dłonie i powtarzają słowa przysięgi. Natomiast ich przyjaciele po zawarciu sakramentu wyrażają swoją radość przez indiańskie okrzyki. Wszystko to dzieje się na Mszy Świętej. 


Czy wyobrażacie sobie afrykańskie śpiewy? Mimo braku instrumentów, świetnie im to wychodzi. Kantor zaczyna, ludzie się włączają, a pod koniec każdej piosenki naturalnie wyciszają się, jak na płycie. Ci, którzy chcą klaszczą w rytm muzyki. Msza Święta i śpiewy są w języku chibemba.
Obserwujemy procesję z darami. W Polsce na takiej procesji ludzie niosą ampułki, kielich, hostię, czasem Pismo Święte lub szaty liturgiczne przy większych uroczystościach. Bardziej kreatywni, w czasie rekolekcji wprowadzają bardziej oryginalne dary. A tutaj? Większość uczestników procesji z darami niesie paczuszki. Niestety nie znam ich zawartości. Domyślam się, że są to artykuły przydatne misjonarzowi.
Największe wrażenie robi na mnie jednak skrzynka coca coli i żywa kura, która już wcześniej daje o sobie znać głośnym gdakaniem.


Wieczorem, razem ze wspólnotą z naszej placówki mamy spotkanie integracyjne.
Spotkanie przy ciastkach, polskich pierniczkach, przywiezionych przez Tomka i coca coli przyniesionej 
w darach. I tak „step by step” – krok po kroku poznajemy Zambię i jej kulturę.

czwartek, 20 września 2012

Dzień pełen wrażeń


 19.09.2012

Wszystko jest nowe i inne. Wszystko ekscytuje i zachwyca: człowiek pod drzewem, który jadąc na rowerze, potrzebował usiąść, by odpocząć. W Polsce by to nie przeszło,
bo wszyscy się ciągle spieszą. Tutaj myślę, że tylko mnie dziwi taki widok.
Jadąc do Kabwe mijamy domy: większe i mniejsze. A także miniaturowe chatki z cegły, pokryte słomą. Widok jak z obrazka -  takiego, który wisi u nas na placówce.


Mijamy walizkę lub coś podobnych kształtów, stojącą spokojnie na ulicy. Pewnie czeka
na właściciela, aż sobie o niej przypomni.
Docieramy do Kabwe. Czas na zaznajamianie się z placówką. Po drugiej stronie ulicy jest rynek, więc przechodzi tędy dużo ludzi. Chłopiec wracający ze szkoły, który patykiem i nakrętką od butelki pomaga sobie w drodze; brat z siostrą, którzy przechodzą przez ulicę. Nie ma tu przejścia dla pieszych. Jest niepotrzebne. Każdy przechodzi przez ulicę tam, gdzie chce. Kobieta z reklamówką na głowie. Naturalnie niesie ją bez pomocy rąk. Mama z dzieckiem w chitendze na plecach. Przy drodze można nawet kupić starter do telefonu i doładować konto. Jeśli ktoś nie chce jechać do centrum miasta, może to zrobić tutaj.
Kończy się dzień pełen wrażeń. Zachodzi słońce i na niebie pojawia się księżyc. Układa się w uśmiech.
W dosłownym znaczeniu.

Zambijska niespodzianka

18.09.2012

Kilka minut po godzinie 4 rano. Zazwyczaj ludzie śpią o tej porze. Ale nie my. Nie tym razem. Na lotnisku Okęcie mimo, że zebrała się grupa ludzi, panuje względny spokój. Nawet jestem zdziwiona, bo z różnych źródeł wiem, że podróże często odbywają się z przygodami.  Wyróżniamy się. Nie tylko dlatego, że lecimy do Zambii. Grupa misyjna Moniki przygotowała nam na lotnisku pożegnanie. Dwa plakaty i gwizdki nie mogą ujść uwadze ludzi. Nadanie bagaży, odprawa i z kilkunastu minutowym opóźnieniem ok. godz. 6.30 ruszamy na naszą misję. Pierwszy etap Warszawa – Amsterdam, potem kilka godzin czekania w Amsterdamie i ciąg dalszy lotu: Amsterdam – Lusaka.
Pierwszy w moim życiu lot samolotem uważam za zaliczony.
Dolatujemy do Lusaki. Niesamowite uczucie znaleźć się w Zambii.
Szczęście i radość, że oto zaczyna się moja misja. Udajemy się na nocleg a tam czeka na mnie zambijska niespodzianka. Afryka wita mnie ciepło
i swojsko. Otóż na mojej zasłonce prysznicowej siedzi sobie pająk. Początkowo łudzę się jeszcze, że nie będzie się ruszał. Ale on ani o tym myśli. Wystrzelam więc jak z procy spod prysznica i zaczynam działać. Tym razem potrzebuję użyć wyższej siły męskiej. Jednak mam nadzieję, że następnym razem będę wiedziała, jak pozbywać się „niechcianych gości”. Pozdrawiam ciepło i po zambijsku.

Serce w walizce


12.09.2012

Godzina 17:55. Kantor wymiany walut. Za chwilę zamykają. Uff!!! Zdążyłam!
- Dzień Dobry! Poproszę dolary, tylko muszą być w jak największych nominałach
i wyprodukowane po 1996 roku. Wcześniejszych nie przyjmują – wysapuję na jednym tchu.
- Nie ma – sprzedawca nie przestaje się uśmiechać – Tośmy się nagadali. Będą jutro.
Przekonuję się, że walizki nie są z gumy. Bo zapakować się na rok to nie lada wyzwanie.
Ale zaraz zaraz… Czy ja się nie zapędziłam? Znowu chcę mieć wszystko pod kontrolą.
A przecież to nie tak. To wszystko owszem trzeba załatwić, ale to nie najważniejsze.
Zatrzymuję się. Nareszcie! Jadę na misje. Tam, gdzie nie ma zegarków, za to ludzie mają czas. Czas na to, co najważniejsze: spotkanie z drugim człowiekiem, uśmiech, zwyczajną prostą miłość.