wtorek, 25 września 2012

Makululu


Makululu to największa i zarazem najbiedniejsza dzielnica Kabwe. Znajduje się ono ok. 6 km od naszej placówki. To tu mam pracować w projekcie wyrównawczym dla dzieci, które chcą później pójść do szkoły. To takie nasze przedszkole i szkoła. W pierwszej grupie są dzieci w wieku 3 – 5 lat, a w drugiej 6 – 9. Wczoraj byliśmy się tam przyjrzeć, a dzisiaj jest mój pierwszy dzień pracy. Amelia – świecka misjonarka z Włoch, która zarządza projektem, zabiera mnie do Makululu, swoim samochodem - czerwoną Toyotą z pękniętą przednią szybą. Obok mnie siedzi przyjaciółka Amelii, misjonarka z Tanzanii, która przyjechała tu
w odwiedziny. Wcześniej przez 6 lat Zambia była również jej miejscem posługi. Na kolanach tej przyjaciółki siedzi zambijska dziewczynka. Jedziemy przez ulice Makululu, skacząc raz po raz, gdy auto wpada w dziury.

Po około 15 minutach, dojeżdżamy na miejsce. Christine już prowadzi lekcję. Wczoraj był alfabet, dziś czas na matematykę:
0 + 0 = 0
1 + 0 = 1
2 + 1 = 3
3 + 1 = 4
4 + 1 = 5
3 + 2 = ?

Idah nie chce się ze mną zgodzić, że 3 + 2 = 5. O ile jeszcze 4 + 1 = 5, to jej zdaniem
3 + 2 = 6. Liczymy na palcach i nijak nie chce wyjść 6. Idah jednak upiera się przy swoim.
Po kilku próbach wpisuje 5, ale bez przekonania. Dla Caroliny wpisanie cyferek prosto
w linijki to wyższa szkoła jazdy. Więc już zupełnie nie ma mowy o obliczeniu wyniku. Nauczycielka jako pomoc naukową rozdaje dzieciom kapsle. To takie tutejsze patyczki
do liczenia.
 W klasie są ławki, takie jak w kościele. Nie służą one jednak do siedzenia, ale jako ławki lekcyjne. Do siedzenia służy murek. Siedzę na murku obok Idah, która głaszcze moją skórę
i dotyka włosów. Sprawdza różnice. Biały człowiek ma miękką skórę i włosy. Włosy i skóra Afrykańczyków są twarde i szorstkie, przystosowane do tutejszych warunków. Dlatego my biali, wyglądamy dla nich egzotycznie.

Kończy się lekcja i dzieci wybiegają na przerwę. Gramy w piłkę. Ale to zajęcie tylko
na chwilę. Każdy maluch chce stać koło mnie i trzymać mnie za rękę. A ja ręce mam tylko 2. Będę musiała opatentować jakiś system. Ale nawet, gdyby każdemu dać palec -  co to jest przy pięćdziesiątce dzieci, nie mówiąc już o nieobecnych.
Uczę dzieci piosenek. Dobrze, że znałam już jedną w języku chibemba. „Takwaba Uwabanga Yesu” niektórzy znają, więc idzie nam to najlepiej. „Every person is a gift of God” trochę trudniej, bo jest po angielsku. Wychodzi jedna z nauczycielek i proponuję grę w netballa.
To coś ala koszykówka, tylko bez kozłowania i kosze są mniejsze. Potem czas na posiłek, który jest 2 razy w tygodniu: we wtorek i w piątek. I ja mam okazję spróbować sampo – jest to zmiażdżona kukurydza, choć wyglądem i smakiem przypomina fasolkę z mlekiem. Jeszcze tylko zmywanie naczyń: talerzy i plastikowych łyżek, które w Polsce są jednorazowe. Tu muszą starczyć na wiele posiłków. Niektóre są połamane czy wyszczerbione, ale i tak się nadadzą. Na tym kończy się dzisiejsza nauka. Czas wracać na placówkę.
Zabieramy Christine, jeszcze jedną nauczycielkę i dwójkę dzieci. Jedziemy zobaczyć popołudniową szkołę Chritine. Jest to barak, do którego przychodzą najbiedniejsze dzieci.

W Makululu większość rodzin nie ma nic. Mieszka w altankach, które imitują domy. Nie mają mebli. Śpią na matach, a gotują na zewnątrz. Mała dziewczynka chodzi w podartej sukience, z rozpiętym zamkiem, dwójka innych dzieci biega całkiem nago. To jest obraz Makululu. Kiedy to widzę, mam ochotę ściągnąć swoją bluzkę, by dać tym dzieciom... Przekonuję się, że nie jestem w stanie dać im wszystkiego, co potrzebują. Jedyne co mogę zrobić, to po prostu z nimi być.

Michael Jordan oratorium


Dawno nie grałam w koszykówkę. Ostatni raz chyba na studiach, tak rekreacyjnie.
A wcześniej w liceum i podstawówce, czyli dawno temu. Czy ja jeszcze pamiętam coś z tej gry? Na szczęście mam dobrego trenera. To Michael Jordan oratorium, którym jest Brian.
Pokazuje mi jak trzymać piłkę. Wiedzieliście, że piłkę do koszykówki, trzyma się w zasadzie jedna ręką? Trzy palce należy przyłożyć mocniej. Dwa pozostałe pomagają. A druga ręka tylko podtrzymuje piłkę. Ja wcześniej tego nie wiedziałam. Dobrze, że Brian cierpliwie tłumaczy mi technikę gry. Chwali, gdy uda mi się wrzucić do kosza i dopinguje, gdy było blisko. Potem rozgrywamy mecz: Aleksio i Tomek kontra Brian i ja. Idziemy łeb w łeb.
Gra jest naprawdę na poziomie. Nie jest łatwo, bo nie jestem przyzwyczajona do gry
w upale, ale cieszę się z tego meczu. Cieszę się, że mogę dotrzymać słowa, bo już w sobotę obiecaliśmy to Brianowi.

W międzyczasie odwiedza nas Biskup Clement Mulenga. Idziemy się przywitać.
Przyjmuje nas bardzo ciepło i serdecznie. W prezencie od Biskupa nasza placówka otrzymuje kozę.

Wieczorem młodzież z oratorium przychodzi na modlitwę. Po modlitwie Ksiądz Mariusz mówi słówko na Dobranoc. Mówi o tym, żeby podążać za Jezusem. Że On pomoże nam stać się naprawdę dobrymi, ale że to bycie Apostołem może nas coś kosztować.
Na zakończenie jedna z dziewczyn rozdaje cukierki o wyśmienitym smaku kakao.

Odprowadzamy młodzież do bramy. Dla mnie jednak dzień się jeszcze nie kończy.
Idziemy z Tomkiem do kaplicy, na modlitwę za naszą misję. A potem przeglądam obrazki
i angielskie słówka, dorysowuję i dopisuję te, których brakuje a w tle leci angielska piosenka o alfabecie. Chcę się dobrze przygotować do pierwszego dnia pracy 
w Makululu

niedziela, 23 września 2012

Oficjalne powitanie


W Zambii jest zwyczaj, że oficjalnie wita się wolontariuszy, na każdej Mszy Świętej.
Po śniadaniu wyruszamy na końcówkę pierwszej Mszy. Potem Msza w języku angielskim,
w której uczestniczymy w całości. Śpiewy, tak jak wczoraj, bardzo mi się podobają.
A gdy słyszę Amen, na tę melodię, co w mojej wspólnocie, to ciepło mi się robi
na serduchu. Oczywiście zaraz też w nie się włączam. Potem dostajemy zaproszenie
na dzielenie się Biblią. Tematy bardzo życiowe. Mam okazję również się wypowiedzieć. Jakoś to idzie, mimo że Zambijczycy używają miksu angielskiego z bemba.

Nie możemy zostać do końca spotkania, gdyż mamy być przedstawieni na kolejnej Mszy. Tym razem to suma: w języku chibemba. Okazuje się, że przychodzimy na „Święty, Święty”, tak więc czekamy na zewnątrz do Komunii. Stoi tam spora gromadka dzieci. Zaraz zaczynają się nami interesować. Na znak pokoju każde chce podać rękę. Wchodzimy do kościoła. A tam nie tylko śpiewy, ale i tańce. Trzeba się trochę nagimnastykować. A podobno to i tak tylko 30% tego, na co ich stać. Tu mogę być sobą. Nikt się nie dziwi, że ruszam się w rytm muzyki. Jeżeli już, to tylko dlatego, że nie mam z tym problemu.

Mama owija dziecko chitengą i montuje na plecach. Taki sposób noszenia dzieci jest tu najczęściej spotykany. Jednak nie każde dziecko ma tyle szczęścia, co wyżej opisane.
Kilka metrów dalej stoi dziewczynka może 7 czy 8 letnia. Na plecach ma chitengę a w niej młodszą siostrę. Nie wiem, gdzie jest mama. W wielodzietnych rodzinach starsze dzieci wychowują młodsze. Mały chłopczyk płacze. Podchodzi do niego nie mama, ale starsza siostra. Daje mu woreczek z popcornem na pocieszenie. Przypuszczam, że jeszcze nie raz będę oglądać podobny obrazek. Msza się kończy a my wracamy na placówkę.

W międzyczasie orientuję się, że tutaj panują przynajmniej 2 wersje mojego imienia: Ana
i Ani. Nazywają mnie różnie. Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, żeby złapać kontakt
i nawiązać relacje. 
Okazja do tego jest po obiedzie, kiedy dzieci i młodzież przychodzą do oratorium. Gramy
w nogę, zarówno ze starszymi, jak i młodszymi. Zostaję też zaproszona do gry w dwa ognie. Mimo, że szybko odpadam, nie tracę czasu. Są inne dzieci i młodzież, którym mogę ten czas poświęcić. W międzyczasie robię za pielęgniarkę i opatruję rozciętą stopę chłopca o imieniu: Babula. Nie jest to świeża rana. Zauważyłam, że kuśtykał grając w piłkę, ale pewnie już dawno z tym chodzi. Nawet nie odzywa, kiedy pryskam skaleczenie środkiem odkażającym. A przecież to musi boleć.

Afryka to inny świat. Przekonuję się o tym na każdym kroku. Na zakończenie rozdaję dzieciom cukierki. Jedna dziewczynka wkłada do buzi cukierka wraz z papierkiem.
Pewnie chce mieć go na dłużej. Inna chce zjeść od razu. Jej siostra nie pozwala na to. Przypuszczam, że chcą się podzielić z resztą rodzeństwa. Niedługo 18.00. Dzieci wracają do domów. Znów widzę ten obrazek, co w kościele. Starsze niosą na plecach młodsze.
Jak często nie doceniamy tego, co mamy na co dzień.

sobota, 22 września 2012

Oratory Formation

Kolejna Msza w bemba. Tym razem w całości. Na naszą poranną Eucharystię wybieramy się do kościoła. Z przodu w ławkach siedzą dzieci, dalej kobiety w chitengach, niektóre
z nich mają chusty na głowach. Dostaliśmy od Księdza Mariusza książeczki z liturgią Mszy Świętej w języku angielskim i chibemba, więc śledzimy, starając się odpowiadać z innymi.
Po śniadaniu czas na Oratory Formation. Przychodzimy na 9.30, tak jak jest w planie,
na rozpoczęcie. Ale jeszcze nic nie jest przygotowane. Zapomniałam, że afrykańska 9.30 może być o każdej porze. Tym razem jest ok. 10.00. Całość odbywa się pod dużym namiotem, który przeżył już niejedno słońce, wiatr i ulewę. Na rozgrzewkę śpiew połączony z tańcem. Ach! Jak mi się to podoba. Uczę się kroków od Vivien i włączam się w taniec oraz śpiew. Mam wrażenie, że Vivien śpiewa altem. Od niej też więc łapię linię melodyczną. Czuję się
w swoim żywiole. Mój kolega powiedział kiedyś, że tak naprawdę w środku jestem czarna - „czarna dusza w białym ciele”. Coś w tym jest :)

Po śpiewie – praca w grupach. Coś dla ducha. Oprócz dzielenia na pytania, które dostaliśmy, mamy przedstawić w zespole mini busa. Przy przedstawianiu jest trochę śmiechu. Zambijczycy mają poczucie humoru. Są też bardzo kreatywni. Jednak w oratorium jest młodzież z trudnych rodzin, trudnych warunków. Tu mogą choć na chwilę zapomnieć
o swoich problemach.

Vivien przyszła do oratorium ze swoją 2 letnią siostrzenicą. Zamieniam się w nianię.
Po jakimś czasie Faith zasypia mi na kolanach. W usypianiu dzieci mam wprawę.
Ta mała dziewczynka pokazuje mi, jak szybko dziecko afrykańskie uczy się życia.
Samo zakręca butelkę z piciem, potrafi też znaleźć sobie zabawę, przelewając napój
z butelki do kubka, a z kubka do nakrętki. Potrafi przejść przez linkę namiotu, żeby się dostać
do środka. Afrykańskie dziecko jest zmuszone, by być bardziej samodzielne, niż dziecko amerykańskie czy europejskie.
Ale czy jest przez to mniej szczęśliwe? Niekoniecznie, bo nie potrzebuje wielu osób
czy drogich zabawek, żeby sobie zorganizować czas.

piątek, 21 września 2012

Zabawa z ogniem


Kiedy byłam mała, mama mówiła: „nie baw się z ogniem”. Dziś mam okazję bawić się
z ogniem całkiem legalnie. Otóż w Zambii nie ma segregacji śmieci. Do południa więc robię porządki, a to, co jest do wyrzucenia po obiedzie idę spalić. Wychodzę na teren oratorium obładowana reklamówkami z książkami, magazynami i gazetami do spalenia i liczę, że nikt mnie nie zauważy.
No ale przecież jak może biały człowiek ukryć się wśród Afrykańczyków. „Can I help you”? dochodzą mnie głosy. Za chwilę przy dole, w którym mam spalić śmieci stoją dzieci
i młodzież zainteresowane tym, co robię i dlaczego. Do tej pory paliłam ogniska
w harcerstwie i do pieczenia kiełbasek, ale książek nigdy nie paliłam. Próbuję odpalić zapałkę, ale ta się łamie. Niestety zapałki tutaj nie należą do zbyt mocnych. Co więcej draska się wyrobiła. Trochę techniki i się gubię. Z pomocą przychodzi mi Ana – moja imienniczka. Przeszłam na tę wersję mojego imienia, gdyż łatwiej ją zapamiętać.
Dla przykładu z ostatniego przedstawiania imieniem Ania: wyszło Marias, Tomas
and Anias.

Ale wróćmy do ognia. Ana pomaga mi rozpalić ognisko. Dowiaduję się w międzyczasie,
że ma 2 siostry, 5 braci i że śpiewa w chórze, na którego próbę przyszła. Nie może mi więc towarzyszyć cały czas. Za to towarzyszy mi zaraz potem śpiew zambijskich głosów. Wow! Taki akompaniament przy pracy sprawia, że od razu czuję się lepiej. Kończą się zapałki. Idę do sklepu na przeciwko. Wracając słyszę komentarz: muzungu. Muzungu to określenie białego człowieka. Nie da się ukryć, że jestem inna. Jednak nie przeszkadza mi to. Tak naprawdę każdy z nas jest inny, tylko na ogół tego nie widać.
Palenie książek zajmuje mi pół dnia. Nie wiedziałam, że grube książki mogą się palić tyle czasu. Kończy się próba chóru, chłopcy kończą trening. Jeden z chłopaków pije wodę
z rożka do zaznaczania boiska – oryginalny kubek. Ana z siostrą przychodzą się pożegnać. Za chwilę zajdzie słońce.

Dzień w Zambii zaczyna się o 6 rano a kończy o 18. Ja zaś kończę moją pracę. Wyrabiam się na szczęście na kolację, na której mamy gości: małżeństwo z Ukrainy, które już od 8 lat jest tu na kontrakcie. Bardzo fajni ludzie. Szkoda, że jutro muszą jechać dalej, ale obiecali, że jeszcze nas odwiedzą.

Step by step in Zambia


20.09.2012

Dzisiaj mam okazję pierwszy raz spróbować n’shimy. N’shima to danie złożone z mąki kukurydzianej, którą gotuje się tak długo, aż będzie miała w miarę stałą konsystencję. Wyglądem i smakiem przypomina trochę sklejony ryż. Każdy doprawia ją sobie według uznania. Obok mnie siedzi afrykański ksiądz. Podkłada sobie sztućce pod talerz, tak aby wygodnie jadło mu się ręką. Zagniata nią n’shimę oraz dodatki i wkłada to do ust. Mam nadzieję, że kiedyś spróbuję jeść ją  właśnie tak. Dzisiaj jednak decyduję się na sztućce, tak jak pozostali.
Wybieramy się do miasta. Idąc przyglądam się „przydrożnym sklepom pod chmurką”. Można tam kupić fotele, kolumny a na przydrożnym rynku jest jeszcze większy wybór:od wyżej wspomnianych foteli do ubrań, chiteng, kosmetyków. Są też tacy, którzy rozkładają się na chodniku obok sklepów. Nikt ich stąd nie wygania. Można mieć sklep w budynku lub na zewnątrz.
Po drodze mijamy kozę uwiązaną przed sklepem. W Polsce przed sklepem uwiązuje się psy. Tu można pozwolić odpocząć swojej kozie. Okazuje się, że są w mieście przejścia
dla pieszych. Niewyraźne, bo pewnie malowane dość dawno pasy, którymi i tak mało kto się przejmuje. Bo większość niezależnie od tego czy przejście dla pieszych jest, czy nie ma, przechodzi przez ulicę, tam gdzie chce.  Jak to się mówi: „This is Africa”.
Po południu zaglądamy do kościoła, gdzie ksiądz Andrzej udziela chrztu. 


Samej ceremonii nie mamy okazji obejrzeć. Okazuje się jednak, że oprócz chrztu udzielany jest jeszcze sakrament małżeństwa. Nowożeńcy podają sobie dłonie i powtarzają słowa przysięgi. Natomiast ich przyjaciele po zawarciu sakramentu wyrażają swoją radość przez indiańskie okrzyki. Wszystko to dzieje się na Mszy Świętej. 


Czy wyobrażacie sobie afrykańskie śpiewy? Mimo braku instrumentów, świetnie im to wychodzi. Kantor zaczyna, ludzie się włączają, a pod koniec każdej piosenki naturalnie wyciszają się, jak na płycie. Ci, którzy chcą klaszczą w rytm muzyki. Msza Święta i śpiewy są w języku chibemba.
Obserwujemy procesję z darami. W Polsce na takiej procesji ludzie niosą ampułki, kielich, hostię, czasem Pismo Święte lub szaty liturgiczne przy większych uroczystościach. Bardziej kreatywni, w czasie rekolekcji wprowadzają bardziej oryginalne dary. A tutaj? Większość uczestników procesji z darami niesie paczuszki. Niestety nie znam ich zawartości. Domyślam się, że są to artykuły przydatne misjonarzowi.
Największe wrażenie robi na mnie jednak skrzynka coca coli i żywa kura, która już wcześniej daje o sobie znać głośnym gdakaniem.


Wieczorem, razem ze wspólnotą z naszej placówki mamy spotkanie integracyjne.
Spotkanie przy ciastkach, polskich pierniczkach, przywiezionych przez Tomka i coca coli przyniesionej 
w darach. I tak „step by step” – krok po kroku poznajemy Zambię i jej kulturę.

czwartek, 20 września 2012

Dzień pełen wrażeń


 19.09.2012

Wszystko jest nowe i inne. Wszystko ekscytuje i zachwyca: człowiek pod drzewem, który jadąc na rowerze, potrzebował usiąść, by odpocząć. W Polsce by to nie przeszło,
bo wszyscy się ciągle spieszą. Tutaj myślę, że tylko mnie dziwi taki widok.
Jadąc do Kabwe mijamy domy: większe i mniejsze. A także miniaturowe chatki z cegły, pokryte słomą. Widok jak z obrazka -  takiego, który wisi u nas na placówce.


Mijamy walizkę lub coś podobnych kształtów, stojącą spokojnie na ulicy. Pewnie czeka
na właściciela, aż sobie o niej przypomni.
Docieramy do Kabwe. Czas na zaznajamianie się z placówką. Po drugiej stronie ulicy jest rynek, więc przechodzi tędy dużo ludzi. Chłopiec wracający ze szkoły, który patykiem i nakrętką od butelki pomaga sobie w drodze; brat z siostrą, którzy przechodzą przez ulicę. Nie ma tu przejścia dla pieszych. Jest niepotrzebne. Każdy przechodzi przez ulicę tam, gdzie chce. Kobieta z reklamówką na głowie. Naturalnie niesie ją bez pomocy rąk. Mama z dzieckiem w chitendze na plecach. Przy drodze można nawet kupić starter do telefonu i doładować konto. Jeśli ktoś nie chce jechać do centrum miasta, może to zrobić tutaj.
Kończy się dzień pełen wrażeń. Zachodzi słońce i na niebie pojawia się księżyc. Układa się w uśmiech.
W dosłownym znaczeniu.

Zambijska niespodzianka

18.09.2012

Kilka minut po godzinie 4 rano. Zazwyczaj ludzie śpią o tej porze. Ale nie my. Nie tym razem. Na lotnisku Okęcie mimo, że zebrała się grupa ludzi, panuje względny spokój. Nawet jestem zdziwiona, bo z różnych źródeł wiem, że podróże często odbywają się z przygodami.  Wyróżniamy się. Nie tylko dlatego, że lecimy do Zambii. Grupa misyjna Moniki przygotowała nam na lotnisku pożegnanie. Dwa plakaty i gwizdki nie mogą ujść uwadze ludzi. Nadanie bagaży, odprawa i z kilkunastu minutowym opóźnieniem ok. godz. 6.30 ruszamy na naszą misję. Pierwszy etap Warszawa – Amsterdam, potem kilka godzin czekania w Amsterdamie i ciąg dalszy lotu: Amsterdam – Lusaka.
Pierwszy w moim życiu lot samolotem uważam za zaliczony.
Dolatujemy do Lusaki. Niesamowite uczucie znaleźć się w Zambii.
Szczęście i radość, że oto zaczyna się moja misja. Udajemy się na nocleg a tam czeka na mnie zambijska niespodzianka. Afryka wita mnie ciepło
i swojsko. Otóż na mojej zasłonce prysznicowej siedzi sobie pająk. Początkowo łudzę się jeszcze, że nie będzie się ruszał. Ale on ani o tym myśli. Wystrzelam więc jak z procy spod prysznica i zaczynam działać. Tym razem potrzebuję użyć wyższej siły męskiej. Jednak mam nadzieję, że następnym razem będę wiedziała, jak pozbywać się „niechcianych gości”. Pozdrawiam ciepło i po zambijsku.

Serce w walizce


12.09.2012

Godzina 17:55. Kantor wymiany walut. Za chwilę zamykają. Uff!!! Zdążyłam!
- Dzień Dobry! Poproszę dolary, tylko muszą być w jak największych nominałach
i wyprodukowane po 1996 roku. Wcześniejszych nie przyjmują – wysapuję na jednym tchu.
- Nie ma – sprzedawca nie przestaje się uśmiechać – Tośmy się nagadali. Będą jutro.
Przekonuję się, że walizki nie są z gumy. Bo zapakować się na rok to nie lada wyzwanie.
Ale zaraz zaraz… Czy ja się nie zapędziłam? Znowu chcę mieć wszystko pod kontrolą.
A przecież to nie tak. To wszystko owszem trzeba załatwić, ale to nie najważniejsze.
Zatrzymuję się. Nareszcie! Jadę na misje. Tam, gdzie nie ma zegarków, za to ludzie mają czas. Czas na to, co najważniejsze: spotkanie z drugim człowiekiem, uśmiech, zwyczajną prostą miłość.