środa, 28 sierpnia 2013

Dziękuję


Bóg posłał mnie na misje. 
Dziękuję Mu, za to że chciał mnie uczynić Swoim narzędziem.
Za najpiękniejsze rekolekcje w moim życiu.
Za wędrówkę górskim szlakiem, czasem trudną i kamienistą, ale pełną pięknych widoków.
Za to, że już nie jestem tą samą osobą, co rok temu.
Za to, że kształtował moje serce i szlifował mnie, niczym diament.
Za każdy moment spędzony w kaplicy, w radości, ale i we łzach.

Dziękuję za każdego człowieka, którego Bóg postawił na mojej drodze.
Dziękuję za Chandę, która stała się moją zambijską przyjaciółką.
Za Beatrice, która wprowadzała mnie w tamten świat.
Za Lucy, która na mój widok rzucała mi się na szyję.
Za dwuletnią Rebecę, która nie odstępowała mnie na krok i gdyby mogła, to by ze mną zamieszkała.
Za Kelvina, z którym mogłam grać w nogę.
Za Mandalenę, która pokazała mi, że być to więcej niż mieć.
Za Juliasa, który na widok moich warkoczyków, krzyczał: „no Anna”, bo podobały Mu się moje miękkie, naturalne włosy.
Za Mwambę, który w końcu uwierzył, że Jego imię jest piękne, bo nadał Mu je Bóg.
Za Charlsa, Mupulę, Pukę, Lorenza, za wszystkich razem i każdego z osobna.
Dziękuję za Amalię – świecką misjonarkę z Włoch, z którą miałam okazję pracować.
Dziękuję za Tomka – mojego misyjnego brata, który miał niejedną lekcję cierpliwości
ze mną.

Dziękuję za każdego i każdą z Was: ludzi w Polsce i na świecie.
Chcę też podziękować Wam: za to, że byliście ze mną przez ten rok.
Za Waszą modlitwę, której nie sposób było nie czuć, bo płynęła z każdego zakątka.
Za Waszą pomoc, w postaci paczek, które wysyłaliście.
Dziękuję mojej Wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym „Kanaan” z Gorzowa Wlkp.
Dzięki Wam, wiem czym jest wspólnota. Wasze modlitwy szturmowały niebo, a na Waszą pomoc zawsze mogłam liczyć. To tu mam prawdziwych przyjaciół.
Dziękuję również każdemu, kto nie został wymieniony z imienia, ale w jakikolwiek sposób włączył się w moją misję. Wiem, że jest Was wielu. 
Niech Bóg Wam stokrotnie wynagrodzi.

Mój pobyt w Zambii dobiegł końca, jednak moja misja się nie kończy.
Droga do świętości trwa przecież całe życie.

piątek, 16 sierpnia 2013

Iść dalej

Nie mogę w to uwierzyć, ale już prawie 11 miesięcy, odkąd postawiłam stopy
na Afrykańskiej Ziemi. Zafascynowana Afryką, która była dla mnie niczym szkiełka
w kalejdoskopie. Uczyłam się życia tutaj, jak dziecko, które stawia pierwsze kroki i uczy się mówić: „mama”.
Mama Afryka. Podobno wszyscy pochodzimy z Afryki. Podobno tu właśnie był raj.
Początkowo czułam się trochę niepewnie, ale szybko przeskoczyłam tę barierkę.
Afryka stała się moim domem, tutejsi ludzie moimi braćmi, a ja jedną z nich.

I oto teraz afrykański sen się kończy.
Za kilka dni, będę przemieszczać się przez ruchliwe ulice Warszawy.
I chyba trochę będę się czuła, jak w kosmosie. Trochę, jak Afrykańczyk pośród musungu.
Jednak Bóg posyła i trzeba iść dalej. Dokąd? Nieważne. Ważne, że za Nim.
Nawet, jeśli nie wszystko będzie proste, jak układanie klocków lego.
Nawet, jeśli będzie trochę nie z tego świata.

Wracam inna. Afryka mnie zmieniła.
Tutaj człowiek się zatrzymuje i zaczyna się zastanawiać.
Wolny od codziennego zabiegania i gonitwy myśli.
Wolny od pogoni za tym, co materialne, uczy się kochać.
Część mojego serca tu zostanie, resztę zabieram ze sobą.
W Polsce też są ludzie głodni miłości.

piątek, 26 lipca 2013

Dzień cudów



Dzień Imienin wita mnie chłodem afrykańskiego poranka. Opatulona w kurtkę i czapkę, zmierzam po gitarę. Po drodze mijam Księdza Andrzeja, który składa mi życzenia.
Chwilę później rozpoczyna się Eucharystia, na której otrzymuję pierwszy prezent: modlitwę.
O Świętej Annie nie wiemy zbyt dużo. To kobieta, która ufała Bożemu Słowu. 
Tym samym pokazuje mi, że świętość jest dla każdego.
Zapominam słów ostatniej piosenki, z pomocą przychodzi mi Tomek. 
Po raz kolejny przekonuję się, że go na misji potrzebuję.

Czas do Makululu. Wskakuję na pakę samochodu Amalii, między drewniane polana.
Za chwilę, będą na nich tańczyły ogniste płomyki, dając ciepło, potrzebne do sporządzenia poridgu. Ja zaś chcę się podzielić ciepłem, które jest w moim sercu i rozdaję dzieciom kolorowe balony. Ich radość przekracza moje wyobrażenia. Skaczą z balonami w ustach
lub w rękach, krzyczą i robią „pajacyki”. Tak wyrażanej radości jeszcze nie widziałam.
Może dlatego, że w europejskiej kulturze mówi się dzieciom, że to nie wypada.
Poza tym, czym jest balon w erze ipodów, mp4 i playstation? 
Dla Afrykańskiego dziecka taki balonik to skarb.



Wieczorem czeka mnie uroczysta kolacja. Czeka na mnie również imieninowe ciasto i lody.
Dostaję najwspanialsze życzenia, jakie mogę sobie wymarzyć, a także kilka prezentów. Wolontariusze z Belgii w papier z napisem „Happy Name’s Day Anna” zapakowują 
dla mnie chitengę, Tomek wręcza mi książkę, którą już dawno chciałam przeczytać, 
od Księży dostaję afrykańskie motywy na ścianę. 
Afryka uczy mnie tego, że nie musisz mieć wiele, żeby kogoś obdarować. 
Wystarczy dobre serce.

Dzisiejszy dzień to dla mnie dzień cudów.
Nie oczekiwałam niczego, a dostałam wszystko.
„Bóg może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy” (por. Ef 3, 20).

czwartek, 25 lipca 2013

Time for break


24.07.2013

Jak w każdej szkole, tak również i w naszej, uczniowie siedząc na lekcji, marzą o beztrosce wolnych chwil. Zanurzeni w oceanie swoich myśli, często nie zauważają, że ich nazwisko właśnie zostało wyczytane i trzeba teraz iść, odebrać zeszyt. Inni pochłonięci są w tym momencie rozmową z kolegą, lub wymachiwaniem rękami i nogami, niczym akrobaci 
na cyrkowej arenie. Ożywiają się wyraźnie na jedno zdanie: "time for break" (czas 
na przerwę).

Wybiegają z klasy, rozpoczynając wyścig po piłkę, czy sznur do skakania.
Niedługo później grupa chłopców już gra w nogę. Nie zawsze grają fair. Często ktoś im właśnie zawadził i chwilę później trzeba rozwiązać konflikt, bo i jeden i drugi płacze.
Zambijskie dzieci są emocjonalne i potrzeba wiele cierpliwości, a także miłości, by taką burzę uciszyć.


Szkolna przerwa gromadzi też dzieci z okolicy. Bose stopy i bardziej zniszczone ubrania, odróżniają je od naszych uczniów. Te dzieci nie miały tyle szczęścia, by chodzić do szkoły. Bieda zagląda przez każdą szparę ubogich chat. Korzystają więc z naszego sznura
do skakania, ciesząc się że mogą włączyć się we wspólną grę.
Jakiś czas temu przetłumaczyłam na angielski słowa popularnej wyliczanki o misiu.
Próbuję nauczyć jej dziś w Makululu. Wykonanie tego, nie jest dla nich łatwe, nie mówiąc
o powtórzeniu słów. Lepiej im wychodzi wyliczanka w bemba.
Brak wprawy widać jednak na każdym kroku… a właściwie: każdym skoku.
Na co dzień, jeśli chcą się bawić, muszą sobie skakankę zrobić, np. ze związanych chiteng.
Te jednak nie chcą się obracać, przegrywając w walce z wiatrem.
Przytulam dwójkę najbliżej stojących dzieci i za chwilę czuję się jak magnes.
Mam wokół siebie niezłą gromadkę, z której każdy chce mnie chwycić za rękę.
Śmieję się, że mam przecież dziesięć palców.


Tym razem koniec przerwy, zbiega się z końcem zajęć.
Dzieci wspólnie śpiewają: „Learning time is over. We are going home. Goodbye Teacher!” (Koniec lekcji. Idziemy do domu. Do widzenia Proszę Pani !)
Roześmiane buzie wciąż nie chcą się ze mną rozstać.
Jeszcze przez chwilę chcą zaczerpnąć ciepła, którego tak często w ich domach brakuje.

środa, 17 lipca 2013

Drugi dom


Każdego popołudnia, tupot dziecięcych stóp, układa się w bieg skracający dystans 
między bramą a oratorium.
Każdego popołudnia dziecięce gardła wydają z siebie gromki śmiech.
Każdego popołudnia z tych gardeł wydobywają się głosy, układające się w prośbę: kredki, farby, puzzle, memo, piłka, skakanka.

Czasem jest ich kilka, czasem kilkanaśnie, nieraz około pięćdziesięciu, a przy okazji większych imprez nawet ponad setka. Czekoladowa skóra, czarne oczy, włosy splecione
w warkoczyki, krótko obcięte lub układające się w rozwichrzone czuprynki i wielkie uśmiechy, pokazujące białe zęby. To nasze dzieci.
Jedne przychodzą tu już od dawna, jak Beatrice, Agi, Lucy, Taonga, Mandalena, Malekani, Mupula, Puka. 

  
Niektóre trochę krócej jak Charles, Florence, Innocent czy Kelvin. 


A są takie, które znamy od kilkunastu dni, jak Julias. Każde z nich ma swoją historię. 
Każde z nich jest wyjątkowe. 


Beaty, która troszczy się o swoje siostry i gdy daję coś jej, nie mogę ich pominąć. 
Lucy, która gdy mnie widzi, rzuca mi się na szyję. 
Manda, która zawsze próbuje coś załatwić, np. czekoladę lub naklejki. 
Memory, która gdy przychodzi, chce ze mną czytać, mimo że jest to dla niej nie lada wyzwanie, by z literek skleić słowo.


Innocent, którego angielski ogranicza się do „yes” oraz Julias, który ma swój własny angielski i muszę zgadywać, co chce do mnie powiedzieć.
Charles, którego trzeba było utemperować i teraz jest przykładem, niczym naostrzony ołówek dla ucznia.
Mupula, który już nie naburmusza się tak często, jak przedtem.
Puka, który już nie zachowuje się jak nakręcony, ale potrafi usiedzieć spokojnie 
nad rysunkiem, w który wkłada sporo wysiłku. 


10 miesięcy temu, było tu tylko oratorium dla młodzieży.
10 miesięcy temu, jedynie w niedzielę przychodziła mała grupka dzieci, ciekawych kim są 
ci dwoje białych.
Dzieci, które otwierały szeroko oczy na widok kredek i bloków.
Dzieci, dla których otrzymanie naklejki było wielkim świętem.
10 miesięcy temu narodziło się nasze "junior oratory". 
Wśród 2 walizek przyborów szkolnych, zawierających kilka bloków, pudełek kredek,  plasteliny, farb, 5 skakanek i kilka piłek
Dziś możemy spotykać się z naszymi dziećmi codziennie.
Dziś nie musimy martwić się o przybory szkolne, bo mamy je dzięki dobrym sercom 
ludzi z Polski, Niemiec i Anglii.
Dziś mogę dziękować Bogu, że mnie tu przysłał.

 
Mundurki szkolne połyskują w promieniach zachodzącego słońca. Mundurki, które często są wytarte, poobrywane i brudne. 
To uczniowie, którzy nie spieszyli się do domu. Swoje kroki skierowali prosto do oratorium. 


Patrzę na nich i czuję, że radość rozsadza mnie od środka, jak dynamit. To nasze dzieci. Dzieci, dla których nieraz czuję się mamą.
Kłócą się, które z nich ma trzymać mnie za rękę na modlitwie. Cieszą się, gdy mogą się przytulić. Chcą być w centrum uwagi, bo tu ktoś ich zauważa.
Tu mogą czuć się ważne.
Tu mogą być sobą.
Tu mogą czuć się jak w domu.

niedziela, 7 lipca 2013

Niedzielny poranek


Na zegarze wybiła ósma, mimo to czuję się niewyspana.
Zbieram się w sobie, żeby wstać. Za godzinę rozpocznie się Eucharystia.
Podnoszę się z łóżka, czując wszystkie kości. Zastanawiam się, co robiłam wczoraj, 
ale przecież nic specjalnego. Przydałaby mi się porządna gimnastyka. Nie ma jednak 
na to czasu. Ubieram się, w biegu jem śniadanie i wychodzę do kościoła.

Po drodze spotykam Mr Chulu – naszego katechetę. Mówię: “Good morning”.
W odpowiedzi słyszę polskie “Dzień dobry”. Uśmiech ciśnie mi się na usta.
To dlatego ostatnio tak się dopytywał, jak się przywitać po polsku.

Przekraczam bramę kościelnego podwórka i słyszę: „hi”.
Rozglądam się, zadzieram głowę i patrzę, a tu Charles wita mnie z drzewa.
Chwilę później spotykam rodzinę Malekanich i mam okazję poznać mamę naszych chłopców. Wysoka, dobrze ubrana kobieta, prowadzi za rękę trzech małych elegancików.
Dzisiaj Mupula, Chita i Puka są jeszcze ładniej ubrani, niż zwykle. Każdy z nich ma na sobie garnitur. Dla ich rodziców, bez wątpienia, niedzielna Msza jest wydarzeniem.
Do oratorium przybiegają nieraz bez butów i w wytartych ubrankach, ale w kościele zawsze zachowują klasę. Zamieniam kilka słów z tą kobietą.
-         To nasi bardzo dobrzy oratorianie – chwalę chłopaków
-         Ty jesteś Anna? Oni ciągle o Tobie mówią.

Kawałek dalej Precious podbiega i rzuca mi się na szyję. Podchodzą też inne dzieci,
by się przywitać. Nie musimy się spieszyć, bo dopiero, co skończyła się poprzednia Msza.
Chór wychodzi ze śpiewem na ustach.

English Mass zaczyna się pięć po dziewiątej. To i tak punktualnie, jak na zambian time.
Nie znaczy to jednak, że wszyscy w kościele zjawiają się na czas.
Zwykle ludzie schodzą się jeszcze w trakcie.
Po Eucharystii, podchodzą do mnie nasi chłopcy i mówią: idziemy.
Chwytam ich za ręce i tak wychodzimy z kościoła. Odprowadzają nas do bramy.
Żegnamy się z nimi, robiąc każdemu znak krzyża na czole i zapraszając ich na popołudnie.
Czy mogłam sobie wymarzyć lepszy poranek?

czwartek, 4 lipca 2013

Połączyła nas Afryka


Niedzielne popołudnie. Na terenie naszego oratorium gwar, jak na targu. 
Około 70 młodych ludzi zjechało się, w piątek, na Don Bosco Camp. Jest tu także młodzież z naszego centrum. Rozstawione namioty, na kilka dni, stają się ich drugim domem. 
W Zambii są Święta Narodowe: w poniedziałek dzień bohatera, we wtorek dzień jedności, obóz więc potrwa do poniedziałku.

Przed obiadem mamy półgodzinną przerwę. Idę z Chandą w pobliże jej namiotu.
Kładziemy się na chitendze. Patrzę w niebo, które znów olśniewa swym błękitem.
Podchodzi jedna z dziewcząt i wręcza Chandzie lizaka. Chanda niewiele myśląc, przełamuje go na pół, dając mi tę połowę z patyczkiem. Próbuję odmówić, jednak ona nalega.
To się nazywa przyjaźń.
Dwie dziewczyny z różnych światów, różnych kultur. Ja: blada twarz, miękkie włosy, żyjące swoim życiem, pochodzę ze świata supermarketów i reklam, komputerów i telewizorów.
Ze świata, gdzie wszystko jest na czas, więc trzeba się spieszyć.
Ona: o czekoladowym kolorze skóry i sztywnych, twardych włosach, mieszka w domu 
bez prądu i bieżącej wody. Bez wielkich środków materialnych, za to o kryształowym sercu. Połączyła nas Afryka.


Niedzielny wieczór. Z plecakiem na plecach, w grubej bluzie i z kocem w ręku, zmierzam
w kierunku pola namiotowego. Tę noc spędzę w namiocie, z Chandą i jej koleżankami: Chisangą, Nancy i Tandiwe.
Zostawiam tobołki i idziemy na mini dyskotekę, która właśnie odbywa się w dużym, oratoryjnym namiocie. Same czarne twarze, jedna musungu i dwóch Księży Peruwiańczyków, to niezła mieszanka. Światła zgaszone, z głośników dobiega zambisjki house. Biodra falują w rytm tej muzyki. Radość i entuzjazm, nadają aromat atmosferze. Zabawa na całego, jednak jak wszystko, co dobre, musi się skończyć. 
Impreza przenosi się na powietrze, gdzie rozpoczynają się gry i zabawy ruchowe. Od berka, poprzez przeciąganie liny bez liny i głuchy telefon, który okazuje się międzynarodowy.

Po jakimś czasie, zmęczenie daje się we znaki. Idę więc do namiotu, położyć się spać. Niedługo potem wraca Chisanga z Nancy. Chisanga pyta, czy już się modliłam.
Mówię, że tak, ale jeśli chcą, to mogę pomodlić się także z nimi.
Ta młoda, piękna dziewczyna, z czarnymi lokami, która pragnie studiować medycynę, prowadzi modlitwę. Swoimi słowami, dziękuje Bogu za miniony dzień.
Przez tę krótką chwilę, zostaję zewangelizowana i myślę, ilu ludzi w Polsce zastanawia się, czy to nie obciach modlić się przed snem i to na dodatek publicznie. Swoją drogą, mogłaby pomyśleć, że modlitwa wieczorna dzisiaj już była i sobie odpuścić. Jednak nie: ona jeszcze zachęca koleżanki. Spotkałam Apostoła.

piątek, 28 czerwca 2013

Historie prosto z klasy


Tego dnia jest dość spore zamieszanie. Christine pojechała do kliniki, więc zostaję na posterunku z Rodą. Dwie grupy razem to zdecydowanie za dużo. Około setki dzieci, stłoczonych na małym terenie szkolnej klasy. Stajemy przed wyzwaniem poprowadzenia lekcji. Chociaż jak na złość: dzieci nie chcą nic robić. Nawet śpiewać piosenek. 
Zaczynamy temat szkoły.
-         Jaka jest nazwa naszej szkoły?  - pytam
-         Don Bosco Preeschool – odpowiadają chórem.
Na polecenie Rody, maluję szkołę na tablicy. Ławki, uczniów, biurko, 2 krzesła 
i nauczycielki: Rodę, Christine i siebie. Po krótkiej pogadance, dzieci mają za zadanie, przerysować to do zeszytu. Dostają ołówki i po kredce. Zabierają się za pracę.

Po jakimś czasie, podchodzą do mojego biurka, oddać zeszyty. Sprawdzam zadanie i jeżeli jest wykonane prawidłowo, pozwalam wyjść na przerwę. Jeśli nie: proszę, by poprawili. Podchodzi także Mathew. Jego rysunek jest niedokończony. Daję mu kredki i proszę, by pokolorował należycie. Nie jest zadowolony z tego pomysłu. Chce już wyjść na przerwę. Zaczyna przedstawienie. Sapie i wzdycha nad tym, jakie ciężkie zadanie dostał. Co jakiś czas krzyczy. Staram się nie zwracać na niego uwagi, bo o tę uwagę właśnie mu chodzi. Lubi być w centrum. Zawsze pierwszy do przedstawień, jak również pierwszy do wszelkiej maści bójek. Teraz uziemiony, przy moim biurku. Nie na rękę mu to zadanie.
Widząc, że nie zwracam na niego uwagi, staje pod tablicą, łapie się pod boki i kiwając głową mówi, jakby do mojego wizerunku: „teacher Annie”.
Po chwili chwyta za wskaźnik i próbuje mnie naśladować. Pokazuje kolejne przedmioty 
i osoby w klasie, pytając: „what is this”? Swoją drogą jest niezłym aktorem. 
Dziś te zdolności mu nie pomagają. Zrezygnowany, koloruje obrazek, po czym zgodnie 
z zasadami może wyjść na przerwę.


Dzień później, Christine czuje się już trochę lepiej, lecz wciąż nie na tyle, by prowadzić lekcje. Znów dwie grupy są razem. Znów jest to nie lada wyzwanie.
Patrzę, a tu do klasy wchodzi chłopiec. Słuchawki na uszach. Kołysze się w rytm muzyki. Niezły lans. Myślę sobie, że nawet radio udało mu się skombinować. Siada na swoim miejscu. Po niedługim czasie, daje jedną słuchawkę koledze, by też mógł posłuchać.
-         Co to, to nie. Nie będą słuchać muzyki na lekcji – myślę.
Podchodzę do niego, by zabrać to urządzenie, na czas zajęć.
Patrzę i oczom nie wierzę: komórka wykonana jest z gliny, jak również słuchawki, które łączy sznurek. Przypina się je do telefonu zapałką. Pomysłowość w najwyższej fazie.
Jestem pod wrażeniem…


środa, 26 czerwca 2013

Dzieci Chrisa Katongo


Niebo nade mną, tak błękitne, że w Polsce takiego nie widziałam. Nie ma na nim ani jednej chmurki. Nareszcie dziś jest ciepło. Idealna pogoda na grę w piłkę nożną.
Wychodzę do chłopców z piłką i włączam się do gry. Tworzymy 2 zespoły ale bramka jest jedna. Powód? Tłumaczą, że za mało zawodników, by grać na dwie.
Podporządkowuję się zasadom, choć te są równoznaczne temu, że nie ma żadnych zasad. Kiedy przeciwnik biegnie z piłką, a ty odbierając mu ją wbijesz do bramki, gol jest twój. Dzięki temu przynajmniej tych goli jest więcej.

Początkowo czuję się na boisku, jak przy biegu truchtem. Nikt nie walczy zacięcie.
Kilka osób biega za piłką, kilka goli wpada do bramki. Jednak po jakimś czasie dochodzą nowi chłopcy. Między innymi Agrypa, który dołącza do mojej drużyny.
Przeciwnicy też są naprawdę dobrzy.
Wkraczam do akcji, bo czuję, że rozgrzewka się skończyła, a zaczyna się prawdziwa gra.
Te chłopaki to istny skarb zambijskiego footballu. Widać, że znają się na rzeczy.
Technika opanowana, szybkość wyćwiczona. Nie powstydził by się ich sam Christopher Katongo – kapitan i czołowy zawodnik zambijskiej reprezentacji: Chipolo Polo.

Piłka leci do Agrypy, ten przyjmuje ją i bez problemu omija zawodników drużyny przeciwnej. Chłopak w czerwonej koszulce jednak zdołał piłkę odebrać. Podaje do swojego kolegi, który jest bardzo niskiego wzrostu. Jednak wygląd dziecka to tylko przykrywa, piłka ląduje w bramce, wśród wiwatów kolegów.
Agrypa nie daje za wygraną, następny gol jest jego.
Stoję w niewielkiej odległości od bramki. Podanie: kilka metrów prowadzę piłkę i strzelam. Goool! Tak więc i mnie się udało, chociaż chłopaki przewyższają mnie poziomem.

Przerwa na łyk wody i powrót na boisko. Moja koszulka już jest w kolorze piasku, który unosi się wszędzie, niczym na pustyni, podczas burzy piaskowej. Raz po raz, ktoś się przewraca. Nie ma co ukrywać: football to gra dla twardzieli. Jeden z nich po takim upadku, wygląda, jakby wykąpał się w mące. Ociera twarz i wraca do gry.
I tak ponad półtora godziny zaciętej walki.

Wynik: 22:21. Drużyna przeciwna wygrała, ale nie to najważniejsze. Liczy się wspólna dobra gra. Padam z nóg i czuję się trochę jak babcia, w porównaniu do moich małych podopiecznych. Trzeba by trochę podrasować kondycję.
Mimo wszystko: było warto. Takich chwil się nie zapomina.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

W każdym z nas


Wśród dzieci w oratorium zauważam Alicka, który z uśmiechem zabiera się do malowania.
Moją uwagę zwraca jego ubranie, które wygląda, jakby przetrwało wojnę. Dziury odsłaniają wszystko. Biegnę do pokoju i wyszukuję dla niego koszulkę, spodenki, łącznie z bielizną, które mamy z paczek z Polski.
Pozostałe dzieci już się nie dziwią. Wiedzą, że jak ktoś czegoś nie ma, może od nas dostać.

Lavenda nie ma butów. Mimo, że pogoda na dworze, nie sprzyja temu, żeby chciało się iść na plażę, ona przychodzi do szkoły boso. Dostaje buty i kurtkę.
Najbiedniejsze dzieci, z naszego projektu w Makululu, dziś zaznają radości otrzymania nowych ubrań. 



Afrykańska zima daje się we znaki. Chanda po raz kolejny przychodzi w krótkim rękawku. Gdy ją widzę, mnie samej robi się zimno. Innym razem, przychodzi w za dużej o 3 rozmiary, bluzie. Wyciągam z szafy mój polar i oddaję jej. Nie przychodzi mi to łatwo: nie jestem
w tym dobra. Ale Jezusowi bym nie oddała?

W tym momencie, bardziej niż kiedykolwiek, dociera do mnie, że w każdym z ludzi, których spotykam, jest On.
On, który jest głodny i mogę się z Nim podzielić moją porcją poridgu lub ryżu.
On, który jest spragniony w czasie pielgrzymki i mogę się z Nim podzielić moją wodą.
On, który jest nagi i mogę Mu oddać mój polar.
On, który jest przybyszem i mogę Go zapytać, czy nie napiłby się herbaty.
On, który jest smutny i mogę spróbować Go pocieszyć.
On, z którym mogę się podzielić moich sercem.

Dając innym, daję Jemu. Dając, otrzymuję dar o wiele cenniejszy: radość i wolność.
Poświęcając swój czas, otrzymuję o wiele więcej: uczę się miłości.
Wyjeżdżając na misje, odpowiedziałam na Boże zaproszenie i przyjęłam Jego prezent
dla mnie. Prezent, który jest jednocześnie lekcją pokory i zaufania.

Coraz wyraźniej widzę, że jestem tutaj po to, żeby służyć. Nie zawsze wypadam dobrze
w tym bilansie. Dobrze, że On zawsze sprowadza mnie na właściwe tory.
Modlę się, bym kiedyś mogła powtórzyć za Św. Pawłem: „żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus”.

Buszowe sanktuarium


15.06.2013



Wskakuję na pakę, wraz z grupą młodzieży. Jedziemy wspólnie na miejsce, skąd ma wyruszyć pielgrzymka. Będziemy szli tylko 2 km, jednak wraz z przerwami na Różaniec, ma to nam zająć godzinę. Jestem ciekawa tego, jak wygląda pielgrzymka w Zambii.
Zastanawiam się też dokąd idziemy. Pytam, czy to coś w rodzaju sanktuarium.
Otrzymuję odpowiedź, że tak.
W wyobraźni maluję obraz dużego, zdobionego kościoła, z kompleksem dla pielgrzymów. Obok obowiązkowo sklep z pamiątkami, tak jak to wygląda w Polsce.

Wyruszamy w drogę. Każda parafia ma swój baner: my również. Śpiewamy pieśni maryjne
a nasi oratorianie wznoszą okrzyki na cześć Matki Bożej, podskakując przy tym. 
Mijamy drogowskaz, który ma nas doprowadzić do tego miejsca. Wypatruję kościoła.
Chwilę później okazuje się, że jesteśmy na miejscu. Kościoła nadal nie widać.
Przed nami stoi niewielki ołtarz na wzniesieniu, pod namiotem. Obok ambonka.
Wzdłuż leśnej polany, ustawione w rzędach krzesła, odgrodzone sznurkiem tworzącym sektory. W prezbiterium stoi figurka Maryi.

Po krótkim przygotowaniu, zaczyna się Eucharystia. Przewodniczy jej Biskup Clement Mulenga. Msza jest w połowie po angielsku, a w połowie w bemba. Tuba zastępuje mikrofon.
Oprawę Mszy zapewnia chór i kilka dziewczynek, tańczących na środku.
Jak na porę zimową, jest dzisiaj naprawdę gorąco. Słońce przypieka tak, że niektórzy co jakiś czas zmieniają miejsce, wraz z przesuwającym się cieniem.
Ja się nie przejmuję, że siedzę w słońcu. Zdecydowanie wolę, gdy jest ciepło.
Pierwsza pielgrzymka młodzieży z diecezji Kabwe, przeradza się w pełną radości imprezę. Na uwielbieniu, wychodzimy z ławek i ruszamy to tańca. Czuję się, jak na Przystanku Jezus.



Po zakończonej Mszy, każdy chce mieć zdjęcie z biskupem. Paparazich tyle, co przy papieżu.
Kolejny prawdziwy biskup, którego mam okazję w swoim życiu spotkać.
Biskup, który wychodzi do drugiego człowieka, zwłaszcza młodego.
Biskup, w którym widzę Jezusa.

Tym pozytywnym akcentem kończy się pielgrzymka, a my ruszamy w drogę powrotną.
Dziś Zambia gra kolejny mecz, przenosimy więc emocje na stadion.

środa, 12 czerwca 2013

Zechciej chodzić w moich butach


Co zrobić, żeby otworzyć się na drugiego człowieka? Spróbować go zrozumieć.
Wejść w jego sytuację. To tak, jakby założyć czyjeś buty i spróbować w nich chodzić.
Dzisiaj się na to decyduję. Wyruszam w drogę powrotną z Makululu. Wsiadam na rower. Przejeżdżam kilka metrów i zaczynają biec za mną dzieci. Zatrzymuję się.
Schodzę z roweru, decydując się na spacer z nimi. Pod szkołą dołącza do nas grupka uczniów.

Zadziwiające, że dopiero kiedy idę z nimi, zauważam co się dzieje dookoła.
Widzę dzieci grające w piłkę, zrobioną z plastikowych reklamówek i chitengi.
Niejedna grupa ma taką. Co jakiś czas, któraś z piłek prawie wpada pod nasze nogi.
Tutaj taka piłka to standard. 



Afrykańskie dzieci są kreatywne. Często rodziców nie stać na zabawki, więc ich pociechy tworzą je sobie same. Chitenga i platikowa reklamówka, to najtańsze materiały.
Jeśli chcesz mieć samochód, wystarczy kawałek drutu. W połączeniu z wyobraźnią
i odrobiną pracy, można z niego stworzyć np.„big tracka”, którego prowadzi na kijku jeden
z chłopców. 
Mniej zdolne dzieci nabijają plastikowe butelki na kijki i to im służy za autko.



 Po drodze dołączają do nas kolejni uczniowie, wracający ze szkoły.
 „How are you”? – krzyczą. I mimo, że im odpowiadam, powtarzają pytanie.
Chcą być zauważeni. Śpiewamy wspólnie piosenkę:
-         How are you today?
-         Fine
-         Mulishiani lelo?
-         Bwino
-         Jak się macie dziś?
-         Dobrze
Po raz pierwszy śpiewają po polsku. Idziemy już dość długi czas. Makululu to największa dzielnica w Zambii. Ja zwykle mam do przejechania 6 km. Te dzieci mieszkają wcale
nie blisko szkoły. Taką drogę przemierzają codziennie, na piechotę.
Mijamy mieszkańców. Uśmiecham się do nich i macham na powitanie. Oni przyglądają mi się ciekawie. Interesujące zjawisko: by ktoś schodził z roweru i spacerował sobie: ot tak po prostu.
Przy jednym ze sklepików, na stole z desek, okoliczny band, złożony z dwóch chłopców, wykonuje piosenkę specjalnie dla mnie.
Mija mnie jakiś mężczyzna:
-         How are you white lady?
To lepsze, niż musungu. Wprawdzie mentalnie, w dużej mierze, już jestem czarna, jednak biała skóra wciąż zdradza mnie, że nie jestem stąd.

Decyduję się chodzić w ich butach i mimo, że bolą mnie nogi, nie żałuję tego pomysłu.
„Czas poświęcony drugiemu człowiekowi, nigdy nie jest czasem straconym”.

Z zamkniętymi oczami


Czasem się mówi: „Znam tę drogę na pamięć. Trafię tam z zamkniętymi oczami”.
To znaczy, że nie muszę się bać, że zabłądzę.
Nie muszę mieć przy sobie mapy, by tam dotrzeć.
Nie muszę co chwilę zerkać na kompas, lub ustawienia busoli. Jestem pewna, że trafię.
Ale gdyby tak zawiązać komuś oczy i powiedzieć: „idź, ja cię poprowadzę”, już nie byłoby tak łatwo. Zaufać, że ten, kto prowadzi, nie zepchnie mnie na manowce.
Uwierzyć, że się nie przewrócę i nie poobijam, jeśli tylko będę słuchać jego słów.

A co, jeśli kimś takim jest Bóg? Bóg, który zna mnie doskonale.
Bóg, który chce, bym była szczęśliwa. Fakt: zasłonięte oczy to sytuacja nie komfortowa.
Przecież nie mogę ocenić czy daleko jeszcze do celu, czy całkiem blisko.
Powoduje to strach i niepewność. Jednak tylko wtedy, gdy nie ufam.
Pozwolić Bogu zasłonić sobie oczy – to początek wspaniałej przygody.
Bo odtąd On będzie moimi oczami. On, który zna drogę.

„On nie pozwoli zachwiać się twej nodze ani się zdrzemnie Ten, który cię strzeże.
Oto nie zdrzemnie się ani nie zaśnie” (Ps 121, 3-4)
Nie bój się, jeśli nie widzisz, bo On widzi.
Nie bój się, jeśli nie wiesz, bo On wie.
On patrzy o wiele dalej, dlatego śmiało możesz iść za Nim, nawet z zamkniętymi oczami.
Wchodzisz w to?

wtorek, 11 czerwca 2013

Zima w Afryce

Początek maja

Bluza, polar i kaptur na głowie. Wyglądam jak Eskimos. Słońce leniwie przeciąga się
zza horyzontu. Zastanawia się, czy jeszcze trochę nie pospać. Ulicą przewija się tłum ludzi, spieszących do pracy. Uczniów wśród nich nie ma. Mają wakacje.

Wakacje kojarzą mi się z tym, że jest ciepło. Z kąpielą w morzu lub jeziorze i wędrówkami po górach, wśród palącego słońca. Moja pierwsza myśl dzisiejszego dnia, to: „zimno”.
Zima w Afryce? A jednak to możliwe. Właściwie to dopiero początek. Strach pomyśleć, co będzie potem. Afryka ma swoje prawa. Jak jest gorąco, to na całego. Chwilami masz wrażenie, że roztopisz się, jak żółty ser na patelni. Za to, gdy jest zimno, to czujesz się, jak 
w lodówce.

Po Mszy Św. gorąca kawa staje się moim najlepszym przyjacielem.
Moje łóżko zaopatrzyło się w dodatkowy koc, bo zimno zaczyna się od wieczora aż do rana.
I tak trwam w oczekiwaniu, aż promienie słońca rozgrzeją chłodne powietrze.
Dzień jest jeszcze całkiem znośny, choć podobno w czerwcu zima rozkręci się na całego.

Czerwiec
 
Coraz zimniej. Wciąż wieczorem i rano. Termometr pokazuje 12 stopni. Mnie się wydaje, jakby było 2. Wychodzę spod śpiwora i koca.Ubieram kurtkę, nakładam kaptur 
i idę na Mszę do Sióstr.
W dzień pogoda się rozkręca. Słońce swoimi promieniami, rozgrzewa zmarzniętą ziemię, 
ale nie mój pokój. Tu czuję się, jak w chłodni. Zabawne: nie sądziłam, że w Afryce może mi być tak zimno. Czarny Ląd wciąż potrafi zaskakiwać. Podobno Zambia to wcale nie najzimniejszy kraj w czasie pory zimowej. W RPA bywa zimniej,  zdarza się nawet, że pada śnieg.

Kolejny dzień: tym razem wiatr wkracza do akcji, więc słońce nie nadąża ze swoją  pracą.
W Makululu jest mniej dzieci. Te obecne wciąż są nieodpowiednio ubrane. Wiele z nich 
nie ma wystarczającej ilości ciepłych ubrań. Te, które mają, zakładają kaptury na głowy. 
Plakaty na ścianach fruwają, przy każdym mocniejszym podmuchu.
Każde przywitanie kończy się stwierdzeniem: „bardzo zimno dzisiaj”.
Powoli zaczynam się przyzwyczajać. Dziś zimna już tak nie odczuwam. 
To dobrze, bo to podobno to jeszcze nie jest szczyt możliwości zambijskiej zimy.
I kto powiedział, że w Afryce jest zawsze gorąco?

niedziela, 9 czerwca 2013

Ludzie o wielkich sercach


Często wydają się mali i niepozorni. Nie szukają pierwszych miejsc. Nie rzucają się w oczy. Nie zauważa się ich w tłumie. Nieraz nie mają wielkich osiągnięć.
Współcześni ubodzy w duchu. Posiadają więcej lub mniej. Ale jedno ich łączy: potrafią się dzielić tym, co mają. Ludzie niekoniecznie wielcy wzrostem, za to o wielkich sercach.

Pod koniec grudnia zauważyłam, że materiały do pracy z dziećmi, które przywiozłam
na początku mojej misji, zaczynają się kończyć. Kartki dzieliliśmy na pół, a mimo to musiałam już je dokupować, a kredki wykorzystywaliśmy aż do malutkiego patyczka. Zastanawiałam się, co będziemy dawać dzieciom, jako nagrody w konkursach.
Co więcej patrząc na dzieci, nieraz miałam ochotę przebiec się z igłą i nitką, bo stan ich ubranek był opłakany. Nie chciałam się zgodzić na bezradność.

Pewnego dnia, odwiedzając dziewczyny w Mansie i widząc efekty ich pracy, przyszła mi myśl. "A gdyby tak zorganizować akcję? Poprosić ludzi w Polsce, by włączyli się w naszą misję i na tyle, na ile mogą, wysłali nam kredki, bloki, zeszyty, piłki i inne przydatne artykuły?"
Decyzja nie była łatwa. Trzeba było dumę schować do kieszeni. Ale uświadomiłam sobie, że przecież tak właśnie robił Ks. Bosko. Prosił ludzi o pomoc w utrzymaniu jego chłopców.

I stało się. Zorganizowałam akcję na facebooku. Zaprosiłam moich znajomych.
Szczerze trochę byłam niedowiarkiem i miałam wątpliwości czy to się uda.
"Ale spróbować warto" – pomyślałam.

Dziś wiem, że był to Boży pomysł, że to On wlał w moje serce to pragnienie.
Udało się! Akcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. 
A wszystko dzięki ludziom o wielkich sercach.
Moi znajomi rozesłali prośbę dalej, a potem już były akcje większe i mniejsze, lub całkiem prywatne w domowym zaciszu.
Dostałam tyle paczek, że nigdy bym się tego nie spodziewała. Co więcej: zaczęłam dostawać paczki od ludzi, których nie znam. Niektórych poznałam w czasie tej akcji.

Kochani! Nie wiem jak Wam dziękować! Bo moja misja nie jest już tylko moja.
Ona jest nasza wspólna. Macie w niej swój udział.
Dzięki Wam, kredek już nam nie zabraknie, dzieci mogły dostać nowe ubranka,
a gdy zobaczyły zabawki do wygrania w loterii fantowej, otworzyły buzie w jednym wielkim "wow". Oczy im się świecą, gdy mogą lepić z plasteliny, a gdy niedawno wyjęłam farby i kartki A4, usłyszałam od nich: „Thank You Anna”.
To "Thank You" – "dziękuję", jest tak naprawdę dla Was. Bo dzięki Wam mogę widzieć uśmiechy na twarzach moich dzieci. A kiedy patrzę na dzieci w „naszych ubrankach”, serce mi się raduje. Bluza z królem lwem jest jak uszyta na Chichiego,  Lolo w swojej czerwonej spódniczce w kwiatki chodzi na okrągło, Precious swoją koszulkę z Myszką Mickey zakłada do kościoła, a Charles nie chodzi już w podartych spodniach.
Malowanki robią prawdziwą furorę, jak również guma do skakania, która już nie jest kawałkiem sznurka z worka po nshimie. Teraz mamy taką z prawdziwego zdarzenia.
Puzzle są w stałym użyciu, a gra memo, którą dostaliśmy w ostatniej paczce cieszy się dużym zainteresowaniem.
Wiele jeszcze przykładów mogłabym podać.

Szczególnie chcę podziękować Szkole Podstawowej nr 10 w Lublinie, która zebrała
aż 50 kg, Magdzie i Pauli, które zorganizowały akcję w Gubinie i wszystkim, którzy się w to włączyli, Wspólnocie Trudnych Małżeństw z Lublina, Wspólnocie Emaus z Sopotu,
klasie 3 b ze Szkoły Podstawowej w Deszcznie, Gimnazjum nr 3 w Olsztynie i wielu innym osobom, które indywidualnie lub grupowo zorganizowały paczkę .
Niech najlepszym podziękowaniem będą dla Was uśmiechy naszych dzieci.












niedziela, 2 czerwca 2013

Wy dajcie im jeść


Pustkowie. Pora późna. Właśnie zaczyna się ściemniać. Ściśnięte żołądki przypominają,
że czas na kolację. Uczniowie rozglądają się nerwowo. Patrzą na Jezusa.
-         Panie: odeślij ich. Niech pójdą i kupią sobie coś do jedzenia.
-         „Wy dajcie im jeść” – słyszą odpowiedź.
-         Panie: ale jak to? Tu na pustkowiu? Skąd mamy wziąć tyle jedzenia?
Znajduje się chłopiec, który ma 5 chlebów i 2 ryby, ale co to jest dla takiego mnóstwa?
Jednak dla Boga to nie jest problem. Dokonuje się cud: jedzenia starcza dla wszystkich.

Słucham tej Ewangelii i dociera do mnie, że właśnie po to jestem tu na misji.
Żeby dać im jeść. I wcale nie chodzi o pokarm fizyczny, którego często nie jestem w stanie im dać. Chodzi o coś więcej. Bo o wiele większy jest głód miłości. To właśnie miłością mam ich nakarmić.
Jak? Przecież mam niewiele. Co to jest dla tak wielu? Przynieść to do Jezusa, by On uczynił cud i rozmnożył moją miłość.

A Ty? Co możesz zrobić? Daj im jeść. Komu? Tym, których spotykasz na co dzień.
Może bezdomnemu, którego najchętniej byś nie zauważył.
Może dając swój czas komuś, kto potrzebuje, byś go wysłuchał.
Może dając Ewangelię tym, którzy są daleko od Boga.
Tylko najpierw sam się nasyć. Idź do Jezusa po pokarm eucharystyczny.
Przynieś Mu to swoje niewiele, a On to rozmnoży i będą działy się cuda.
„Wy dajcie im jeść”.

Tanecznym krokiem




Dziś rano budzi mnie pukanie do drzwi. Otwieram: to nasz nowy watchman pyta o księdza, bo ktoś  go poszukuje. Tym samym Jezus puka do mojego serca, przypominając mi, że dziś Boże Ciało. Uroczystość przeniesiona na niedzielę, gdyż Zambia jest krajem chrześcijańskim, ale nie katolickim.
Przez pozostały czas śni mi się polska procesja z pieśnią „Cóż Ci Jezu damy” graną
przez orkiestrę.
Dzwoniący budzik znów przenosi mnie do Zambii. Wstaję, ubieram moją odświętną bluzkę oraz sukienkę i idę do kościoła.

Dziś Stella są w komplecie. Starsze z nich tanecznym krokiem, wprowadzają księdza.
Wraz z nimi tańczą zambijskie kobiety i mężczyźni grający na bębnach.
Kolejny taniec wykonują na Gloria, a potem tuż przed czytaniami, wnosząc uroczyście księgę Pisma Świętego.
Jeszcze się nie domyślam, że dane mi będzie dziś do nich dołączyć. Ale po kolei.
Reszta Mszy przebiega bez zmian. Tyle tylko, że czytania są wzbogacone o komentarze, wyznanie wiary jest śpiewane, jak również  „Ciebie prosimy” z modlitwy wiernych.

Ofiarowanie darów. Ministranci wystawili skarbony, ludzie podchodzą wrzucając „na tacę”. Za chwilę procesja z darami. W tym momencie podchodzi do mnie jedna z kobiet
i chwytając mnie za rękę mówi: „go to dance”. Czuję się jak uczeń wyrwany
do odpowiedzi. Zastanawiam się, czy jestem przygotowana do lekcji. Kobieta prowadzi mnie do jej zespołu tanecznego, gdzie otrzymuję ekspresowe korepetycje z tańca.
Za chwilę, owinięta chitengą, którą mi pożyczyły, tanecznym krokiem wchodzę do kościoła wraz z nimi. Wprowadzamy tych, którzy niosą dary. Ludzie patrzą na mnie i się uśmiechają.
Po skończonym tańcu, widzę szacunek w ich oczach. Nieczęsto tu się zdarza, by biała przetańczyła przez środek kościoła. Oni czują, że wchodzę w ich kulturę. Ja czuję się jedną z nich.

Po Mszy wyrusza procesja do czterech ołtarzy. Ołtarzem jest mały stolik, który niesie jeden z ministrantów i stawia przy każdej ze stacji. Stella sypią kwiaty. Podrzucają w górę różowe płatki, które lecą prosto na Jezusa. Widok jest niesamowity.
Przy jednym z ołtarzy chłopcy wchodzą na drzewa, by Jezusa zobaczyć. Dokładnie jak Zacheusz.
Po procecji wchodzimy do kościoła, tam znów dołączam do zespołu tanecznego, z którym po Mszy jeszcze się ruszam w rytm muzyki. Obok nas tańczą dziewczynki. Wszyscy się cieszą. Ja również.

środa, 29 maja 2013

Sezon na urodziny


Na początku maja, do oratorium przychodzi Beatrice i mówi:
„mam dzisiaj urodziny, daj mi prezent”. 
Za 2 dni Idah oznajmia: „dzisiaj są moje urodziny”.
Precious utrzymuje, że to także jej święto. 
Potem przychodzą kolejne dzieci i już nie wiemy, kto jest jubilatem, a kto chciałby nim być. 
Tak się zaczyna sezon urodzin w naszym oratorium.
Nie jest to dziwne w Zambii, gdzie w domach się nie świętuje.
W domach, w których starsze rodzeństwo, jest mamą i tatą dla młodszego.
W domach, w których brakuje podstawowych rzeczy, więc jak tu myśleć o prezentach.
Sprawa nieco przycicha po akcji rozdawania ubrań na zakończenie wakacji i loterii fantowej
z okazji Święta Maryi Wspomożycielki.

Nadchodzą moje urodziny. Jedyne i niepowtarzalne urodziny w Afryce.
Jak co dzień jadę do Makululu, tym razem zabierając reklamówkę zabawek i ołówki
dla dzieci. Dostaję od nich najpiękniej zaśpiewane „Sto lat” w moim życiu.
Po angielsku, z pomyłkami, ale brzmi to tak słodko, że aż mi się łezka kręci w oku. Przychodzi czas na prezentację zabawek. Największe wrażenie robi maskotka – piesek, który szczeka. Po pierwszym włączeniu, zalega taka cisza, że aż ją można usłyszeć.
Potem dzieci kolejno naśladują szczekanie, a pod koniec zajęć każdy chce włączyć pieska
i posłuchać.

Kończą się lekcje, my jednak do domu się nie wybieramy. Zastanawiam się, co Amalia
z zambijskimi kobietami, przygotowały dla mnie. Nie każą mi długo czekać: misjonarka bierze mnie za rękę i pokazuje kurczaka smażącego się na ogniu.
Chwilę później siedzimy przy stole w gronie pracowników i zajadamy kurczaka z nshimą.
W Zambii, jeśli chcesz kogoś ugościć, stawiasz przed nim właśnie tę potrawę.
To dowód szacunku. Sam nie musisz jeść tego na co dzień, ale dla gości, np. dla Księdza, który przyjeżdża na out station, przygotowujesz ten posiłek.
Czuję się zaszczycona być w tak zacnym gronie.

Po powrocie na placówkę, zastaje mnie awizo. Paczka z Polski, która miała zdążyć
i idealnie zdążyła na moje urodziny. Bóg pokazuje mi tym samym, że i On ma dla mnie prezent: lekcję zaufania.
Po obiedzie piekę ciasto dla wspólnoty na wieczór, a potem wychodzę do oratorium.
Dziś z okazji moich urodzin, robimy dla dzieci zawody sportowe.
Dla dzieci, które już od kilku dni się dopytywały, o której godzinie są moje urodziny,
licząc na imprezę. Zawody to coś, co przynosi im wiele radości. Zwłaszcza, że potem są nagrody: ołówki, gumki do mazania i balony.
Kończymy słówkiem na dobranoc i wspólną modlitwą. A potem cukierki.
Jeszcze tak zorganizowanego rozdawania cukierków nie mieliśmy. Modlitwa ich trochę wyciszyła, więc udaje się każdemu dać cukierka, wraz z błogosławieństwem znakiem krzyża na czole.
Jeszcze urodzinowe zdjęcia z dziećmi, chwila zabawy i robi się ciemno na dworze.
To znak, że czas wracać do domu. Tym samym i ja udaję się na kolację, po której kroję moje urodzinowe ciasto.