wtorek, 23 kwietnia 2013

Spóźniony o jeden dzień


W Polsce często jeździłam pociągami. Wiązały się z tym różne przygody.
Za każdym razem denerwowałam się jednak, kiedy pociąg się spóźniał. A bywało różnie.
Kiedyś pociąg stał przez godzinę w Poznaniu, wobec czego nie zdążyłam w Warszawie przesiąść się na pociąg do Krakowa, w Krakowie do Zakopanego, a potem na bus
do Gliczarowa Górnego. Wsiadłam w bus do Bukowiny, który z kolei się zepsuł, przesiadłam się do zastępczego i tak cudem dostałam się do Gliczarowa po 16,5 godz. jazdy.
Innym razem jechałam do Warszawy naokoło, bo tory były nieprzejezdne i pociąg miał prawie 4 godz. opóźnienia. Kiedy wysiadałam przez megafon padło ogłoszenie: „życzymy przyjemnej podróży”. „Ja już dziękuję” – stwierdziłam.
W zeszłe wakacje wracając z Suwałk, dotarłam do domu po północy, a niewiele brakowało
i nocowałabym w Poznaniu, bo nie było wiadomo czy pociąg pojedzie.
Tak było w Polsce.

A jak jest w Afryce?
Daar – es – Salam: poniedziałek godziny przedpołudniowe. Udajemy się na dworzec kupić bilety. Pierwsza próba: pudło. Nie ten dworzec. Trzeba się udać na Tazarę: dworzec pociągów międzynarodowych. Docieramy na miejsce. Kupno biletów jest dzisiaj niemożliwe. Dlaczego? Nie wiadomo czy pociąg jutro wyjedzie. Miał miejsce wypadek.
2 tygodnie temu przewróciła się na torach cysterna. Przyjechał pociąg naprawczy, ale też się wykoleił.
Tak więc jutro będzie wiadomo czy zdążą usunąć awarię na czas.

Wtorek rano. Dzwonimy na dworzec. Na 90% pociąg dzisiaj wyjedzie.
Po południu ta sama informacja. Jedziemy z bagażami na Tazarę.
Tam informacja się potwierdza: pociąg dzisiaj wyjedzie.
Kupujemy bilety i biegniemy, bo mamy mało czasu. Ale tutaj jakoś nikt się nie spieszy.
Nikt nie wykonuje nerwowych ruchów. Nie przebiera palcami. Wszyscy czekają.
Stoją, siedzą na podłodze, lub leżą oparci o swoje bagaże.
Sprzedawca gazet nie rozumie naszego braku zainteresowania prasą.
Za to pan, sprzedający bunsy (coś między bułką a chlebem) otrzymuje od nas tysiąc szylingów.
Znajdujemy poczekalnię dla pierwszej klasy. Tam również spokój. Młoda dziewczyna
ze słuchawkami na uszach zmienia muzykę na telefonie komórkowym. Japończyk rozmawia z inną przedstawicielką jego rasy. Widać, że świetnie się bawią.

Mija godzina czekania. Potem dwie. Pociąg już dawno powinien ruszyć.
Za oknami robi się ciemno. Ok. godz. 19.00 komunikat, że pociąg wyjedzie jutro o 14.00.
Decydujemy się zostać tam na noc. Ochroniarze pilnują terenu.
Mimo to postanawiamy i my czuwać na zmiany.
Jest możliwość zjedzenia czegoś ciepłego. Obsługa wagonu restauracyjnego przyszła dzisiaj do pracy. Decyzja o przesunięciu pociągu została podjęta w ostatniej chwili.
Śpimy na łączonych fotelach. Mamy okazję poobserwować innych ludzi.
Japończyk rozkłada namiot. Namiot w hali dworca? Dlaczego nie? Chowa tam cały swój sprzęt elektroniczny. Większość innych ludzi poszła na noc do hotelu.
Od czasu do czasu przychodzi ochroniarz i zagaja rozmowę.

Nad ranem pijemy kawę z wody zagrzanej grzałką i jemy resztę bunsów.
Koło południa dołącza do nas reszta turystów. Mija 14.00 a my nadal w poczekalni.
Pracownicy też chcą już wyjechać. Wypadek na torach uziemił niektórych w tym miejscu. Też chcieliby już być w domu.

Ok. 15.00 wreszcie otwierają się bramki. Wchodzimy do pociągu a tu niespodzianka: 6 osób w przedziale czteroosobowym. Szybka akcja do rozwiązania dla obsługi.
Staje na tym, że my zostajemy w przedziale a pozostałych dwóch pasażerów zmienia miejsce.
I tak przed 16.00 pociąg rusza. Spóźniony o jeden dzień.
Nie przeszkadza mu to stać na jednej ze stacji o godzinę dłużej.
Granicę z Zambią przekraczamy w nocy a do Kapiri Mposhi docieramy w piątek wieczorem. Jeszcze tylko bus do Kabwe i jesteśmy w domu. Nareszcie!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Amazing


Godz. 21.00 Idziemy z Agatą na plażę. Chcemy zamoczyć stopy w oceanie.
Patrzymy: a tu ocean cofnął się o niesamowitą odległość. Odpływ.
Zmierzamy w kierunku wody. Pod stopami prawie sucha ziemia. Mijamy pierwszą łódkę, drugą, dochodzimy do trzeciej. Kilka godzin temu przy pierwszej nie było gruntu.
To niesamowite! Słyszałam wcześniej o przypływach i odpływach, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że tak to wygląda.

Następnego dnia znów wybieram się na plażę. Tym razem z Iloną. Znów odpływ.

Dochodzimy do rafy koralowej, która jest tuż pod naszymi stopami.
Ryba podpływa do mojej nogi i trąca ją, uważając za intruza. 


Jeszcze niedawno oglądaliśmy rafę w Nungwee ubrani w płetwy, maski i rurki do oddychania.

Cofnijmy się w czasie. Leżymy na wodzie i wpatrujemy się w rafę przez przezroczystą taflę.
Żaneta – od 4 lat podróżująca ze swoim mężem Rafałem po świecie – pokazuje mi palcem te cudowne zjawiska. Koralowiec, ryba która mieszka w koralowcu: ona ma tam swoje małe. Gdy Żaneta podpływa do niej – ryba rusza do ataku. Podobno potrafi nawet ugryźć.
Płyniemy dalej: wąż wodny, dwie podłużne ryby i sporo małych rybek w żółto – niebieskie paski, prawie jak pszczoły.
Mam też okazję widzieć delfiny.

To wszystko sprawia, że chce mi się krzyczeć o tym, jak Bóg jest zadziwiający!
Stworzył takie wspaniałe zjawiska i pozwala mi być w miejscu, którego nie było w moich najśmielszych marzeniach.

Być chrześcijaninem



95% mieszkańców Zanzibaru to muzułmanie. Ten fakt najbardziej zwraca moją uwagę.
W tym widzę wyraźnie różnicę między Zambią a Tanzanią. W Zambii w busie słuchałam chrześcijańskich utworów, tu na „dzień dobry” na promie, słyszę muzułmańskie modlitwy.
Ludzie, głównie kobiety, swoim wyglądem przyciągają moją uwagę.

Odróżniam 3 rodzaje muzułmanów w zależności od stopnia zaangażowania.
W Dar – es – Salam widzę 2 młode dziewczyny w dżinsach i japonkach.
Na głowach mają zwiewne chusty. To te najbardziej liberalne.
Druga grupa to kobiety w zwiewnych chustach i sukienkach z długimi rękawami.
Jak również dziewczynki w pastelowych kolorów sukienkach i podobnych chustach.
Trzecia grupa to ci najbardziej radykalni. Zza tzw „burek” wystają tylko oczy.
Widzimy chłopców w kwadratowych czapeczkach i białych szatach. Czuję się jakbym cofnęła się w czasie. Przypominają oni Żydów z czasów Jezusa.


Kościołów katolickich jest tu niewiele. Stąd na niedzielną Mszę trzeba nieraz jechać
2 godziny.
Chrześcijanie w tym kraju to mniejszość.
Ostatnio były tu zamieszki na tle religijnym.
Być chrześcijaninem tutaj nie jest łatwo.

Być chrześcijaninem to być świadomym tego, w co się wierzy.
Być chrześcijaninem to liczyć się z konsekwencjami.
Być chrześcijaninem to kochać Boga tak bardzo, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie

Totalna egzotyka




Palma przy palmie, plaża, ocean, kokosy, banany, ananasy, mango.
Po pół roku w Zambii czuję tę egzotykę dopiero tu.
Tanzania, a zwłaszcza Zanzibar, jest nastawiona na turystów. Przez to w sezonie jest tu naprawdę drogo. My na szczęście wybraliśmy to miejsce poza sezonem.
Nie ma tłumów, a wieczorem można się przejść nad ocean na wspólny Różaniec.

No właśnie: ocean. W życiu bym nie pomyślała, że będę kiedyś nad oceanem.
W sobotę rano przenosimy się na kolejne wybrzeże: do Nungwe.
Zostawiamy ekwipunek i idziemy na plażę.
Miękki, złocisty piasek, lazurowa woda i słońce, który świeci tak mocno, że nie mogę otworzyć oczu. Na współ oślep wchodzę do wody. Jest ciepła!
Cóż za porównanie z zimnym, polskim Bałtykiem.
Fale zdają się płynąć w poprzek. Oczu lepiej nie zanurzać. Zasolenie takie, że piecze niemiłosiernie. Smak słonawo - gorzki.
Mimo wszystko: przyjemność gwarantowana!

Wieczorny spacer nad oceanem to jest coś.
Raz po raz po plaży przebiega białe, zabawne stworzonko, zwane krabem.
Patrząc w niebo, widzę gwiazdy: strzelec, droga mleczna, krzyż południa.
W niedzielę wieczorem siedzimy na plaży i gramy na gitarze.
Piosenki od religijnych po podwórkowe. Klimat niesamowity!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Dla vipów

5. 04. 2013


Dojeżdżamy do Dar – es – Salam. Po godzinie jeżdżenia po mieście, udaje się nam znaleźć tani hostel. Już dawno tak bardzo nie cieszyłam się z zimnej wody jak dzisiaj. Ważne, ze mokra. Po 2 dniach w pociągu to prawdziwy raj.

Następnego dnia idziemy zorientować się odnośnie promu na Zanzibar. Trafiamy na człowieka, który staje się naszym przewodnikiem. Richard ma brata w Polsce, więc bardzo chętnie oprowadza grupę Polaków po mieście i pomaga im kupić bilety na prom. Tylko jedno jest podejrzane: jakieś drogie te bilety.
Mamy się stawić godzinę przed odpłynięciem promu.
„Polish time: 11.00
African time: 11.15 will be ok.” - mówi do nas sprzedawca biletów.
Z przechadzki wracamy o 11.45, czyli African time zrozumieliśmy dosłownie.
Jakiś mężczyzna bierze nasze bagaże i prowadzi nas na statek.
Wchodzimy do środka. Mijamy pierwszą kabinę i wchodzimy na piętro. Tam: obite skórą kanapy i fotele. Kabina dla vipów. I wszystko jasne dlaczego to tyle kosztowało.
Chcąc nie chcąc: po raz pierwszy w życiu jestem vipem. Obchodzą się z nami jak z jajkiem. Po kilka razy pytają, czy czegoś nam potrzeba. Są jednak też plusy tej sytuacji: mamy możliwość wyjścia na dziób. Niesamowite uczucie.



Po 3 godzinach podróży, wysiadamy na Zanzibarze. Wiza wbita w paszport i ruszamy. Znajdujemy guest house i wychodzimy na miasto. Spotykamy okolicznych artystów, którzy sprzedają swoje obrazy. Wchodzimy do sklepu, który tak naprawdę jest domem kobiety, która szyje sukienki, spódnice i spodnie a potem je sprzedaje. Kupujemy herbatki smakowe i przyprawy. Próbujemy też kokosa, zaczynając od wypicia z niego mleka. Degustujemy też sok z trzciny cukrowej. Wrażeń tyle, co w kalejdoskopie. Zmęczeni ale zadowoleni wracamy na nocleg. Przed nami kolejne 9 dni na wyspie

 

Pociąg do kraju miętą pachnącego


5.04.2013



Pakuję plecak, ledwo co go dopinając. Na najbliższe 3 tygodnie opuszczam Kabwe. Wakacje czas zacząć. Kierunek: Tanzania – Zanzibar.
Wcześniej jednak udajemy się do Kapiri Mposhi, skąd zabiera nas pociąg.

Stawiamy się na dworcu ok. godz. 14.30. Godzinę później otwierają się bramki a pociąg na nas już czeka. Wchodzimy do przedziału, który na kolejne 2 dni stanie się naszym domem.

Patrzę i oczom nie wierzę. Pod względem pociągów Polacy są daleko w tyle. 4 piętrowe łóżka. Dla każdego pasażera: prześcieradło, poduszka i koc. Kierownik pociągu przychodzi nas przywitać i życzyć nam przyjemnej podróży. Przynosi każdemu butelkę wody mineralnej. Co jakiś czas przychodzi pani, zamieść przedział i wyczyścić podłogę mopem.
Rozumiem, że jedziemy pierwszą klasą, ale ta pierwsza klasa kosztuje nas za 2 dni podróży, niewiele więcej, niż w Polsce druga klasa za 1 dzień.

Komu by się chciało 2 dni jechać pociągiem? Nam się chce. I wcale mi nie szkoda tego czasu. Gramy w gry, czytamy książki i następnego dnia ok. południa przekraczamy granice Tanzanii. Wita nas wszędzie unoszący się zapach mięty i przepiękne góry.

W czwartek przejeżdżamy przez park narodowy. Czworo muzungu wlepionych w okna pociągu, wypatrujących afrykańskich zwierząt – to musi być zabawny widok.
Nasza ciekawość zostaje nagrodzona. Widzę małpy, antylopy i słonie. Najbardziej podobają mi się 2 małe słoniki, których mój aparat nie jest w stanie ująć. Ujmują za to moje serce.
Wszystko to sprawia, że zaczynam śpiewać Bogu pieśni pochwalne. I znów ten zapach mięty…

wtorek, 2 kwietnia 2013

Radość prosto z serca


30. 03. 2013

Słońce już zaszło. Zmierzamy w kierunku kościoła. Wchodzimy do środka: pali się
15 żarówek, wkręconych wzdłuż ścian. W tym momencie właśnie jeden z ludzi gasi te żarówki.

W kościele zapada ciemność. Reakcja ludzi jest dla mnie zaskoczeniem.
Zamiast ciszy, która teraz powinna zapaść, przechodzi szmer niezadowolenia.
Jednak tylko do momentu, aż do kościoła wchodzi ksiądz ze służbą liturgiczną: niosąc paschał: światło w ciemności.
Ciemność jest nieprzyjazna. Ciemność jest przerażająca. W ciemności można się zgubić. Kiedy zaś zapalimy mały płomyk świecy, robi się ciepło, jasno i bezpiecznie.
Tak samo Jezus: Światłość Świata, rozjaśnił ciemności grzechu i śmierci.
Na naszej liturgii ten znak jest bardzo wymowny. 


Katecheta wyśpiewuje exultet w języku chibemba. Melodia ta sama i czuję, że niezależnie od tego czy jestem w Polsce czy w Zambii, Jezus jest ten sam.
Święta Zmartwychwstania obchodzone są na całym świecie i to nas łączy: chrześcijan wszystkich ludów i języków.

Czytań dzisiaj jest 5. Śledzimy w polskim Piśmie Świętym, by nie przegapić tych pięknych słów, mówiących o szalonej miłości Boga do człowieka.
O tym, że Bóg ratuje nas z grzechu i śmierci. O tym, że Bóg troszczy się o nas i nigdy nas nie zostawi.

Wszystko jest tak, jak w Polsce, do momentu hymnu „Chwała na wysokości Bogu”.
Zaczynają instrumenty, potem chór, włącza się zespół taneczny i wszyscy wierni.
40 dni bez tańca? Widać, że im tego brakowało. Cały Kościół rusza w ten taneczny wir, pośród radości i etnicznych okrzyków.
Jezus Zmartwychwstał! Radujmy się! Widać to po całych ich ciałach.
Radują się od serca aż po koniuszki palców. Prawdziwa impreza! 


Potem Alleluja, Ewangelia i ciąg dalszy liturgii. Jesteśmy świadkami chrztu.
Katechumeni przygotowywali się do tego wydarzenia, przez 2 lata. Dziś zostaną włączeni do Kościoła. Litania do wszystkich świętych, wyśpiewana w rytmach zambijskich.
Wyrzeczenie się grzechu i wyznanie wiary. Potem poświęcenie wody i następuje chrzest. 


A pomiędzy poszczególnymi elementami pieśni i tańce.
Włączamy się w taniec, a radość udziela się każdemu z nas.
I mimo, że nie mogę zobaczyć pustego grobu, bo nie ma tu takiego zwyczaju, czuję
że Chrystus Zmartwychwstał. On jest w naszych sercach.