środa, 29 maja 2013

Sezon na urodziny


Na początku maja, do oratorium przychodzi Beatrice i mówi:
„mam dzisiaj urodziny, daj mi prezent”. 
Za 2 dni Idah oznajmia: „dzisiaj są moje urodziny”.
Precious utrzymuje, że to także jej święto. 
Potem przychodzą kolejne dzieci i już nie wiemy, kto jest jubilatem, a kto chciałby nim być. 
Tak się zaczyna sezon urodzin w naszym oratorium.
Nie jest to dziwne w Zambii, gdzie w domach się nie świętuje.
W domach, w których starsze rodzeństwo, jest mamą i tatą dla młodszego.
W domach, w których brakuje podstawowych rzeczy, więc jak tu myśleć o prezentach.
Sprawa nieco przycicha po akcji rozdawania ubrań na zakończenie wakacji i loterii fantowej
z okazji Święta Maryi Wspomożycielki.

Nadchodzą moje urodziny. Jedyne i niepowtarzalne urodziny w Afryce.
Jak co dzień jadę do Makululu, tym razem zabierając reklamówkę zabawek i ołówki
dla dzieci. Dostaję od nich najpiękniej zaśpiewane „Sto lat” w moim życiu.
Po angielsku, z pomyłkami, ale brzmi to tak słodko, że aż mi się łezka kręci w oku. Przychodzi czas na prezentację zabawek. Największe wrażenie robi maskotka – piesek, który szczeka. Po pierwszym włączeniu, zalega taka cisza, że aż ją można usłyszeć.
Potem dzieci kolejno naśladują szczekanie, a pod koniec zajęć każdy chce włączyć pieska
i posłuchać.

Kończą się lekcje, my jednak do domu się nie wybieramy. Zastanawiam się, co Amalia
z zambijskimi kobietami, przygotowały dla mnie. Nie każą mi długo czekać: misjonarka bierze mnie za rękę i pokazuje kurczaka smażącego się na ogniu.
Chwilę później siedzimy przy stole w gronie pracowników i zajadamy kurczaka z nshimą.
W Zambii, jeśli chcesz kogoś ugościć, stawiasz przed nim właśnie tę potrawę.
To dowód szacunku. Sam nie musisz jeść tego na co dzień, ale dla gości, np. dla Księdza, który przyjeżdża na out station, przygotowujesz ten posiłek.
Czuję się zaszczycona być w tak zacnym gronie.

Po powrocie na placówkę, zastaje mnie awizo. Paczka z Polski, która miała zdążyć
i idealnie zdążyła na moje urodziny. Bóg pokazuje mi tym samym, że i On ma dla mnie prezent: lekcję zaufania.
Po obiedzie piekę ciasto dla wspólnoty na wieczór, a potem wychodzę do oratorium.
Dziś z okazji moich urodzin, robimy dla dzieci zawody sportowe.
Dla dzieci, które już od kilku dni się dopytywały, o której godzinie są moje urodziny,
licząc na imprezę. Zawody to coś, co przynosi im wiele radości. Zwłaszcza, że potem są nagrody: ołówki, gumki do mazania i balony.
Kończymy słówkiem na dobranoc i wspólną modlitwą. A potem cukierki.
Jeszcze tak zorganizowanego rozdawania cukierków nie mieliśmy. Modlitwa ich trochę wyciszyła, więc udaje się każdemu dać cukierka, wraz z błogosławieństwem znakiem krzyża na czole.
Jeszcze urodzinowe zdjęcia z dziećmi, chwila zabawy i robi się ciemno na dworze.
To znak, że czas wracać do domu. Tym samym i ja udaję się na kolację, po której kroję moje urodzinowe ciasto.


czwartek, 23 maja 2013

Prawdziwy misyjny dzień


Budzę się w nocy, a wokół mnie całkowita ciemność. Żadne ze świateł na dworze
się nie pali. No tak: nie ma prądu. Patrzę na mój telefon, który naładował się do 85%.
Przypuszczalnie prąd zniknął jeszcze przed północą. Ciekawe czy do rana wróci?

Godz. 6.30. Za oknami wciąż szarówka. Niewiele światła przeciska się przez moje odsłonięte już szyby. Dzień ociąga się z nadejściem, elektryczności też nadal brak.

Gdy wracam z Makululu, światło jest: ale tylko jedna faza. Tak więc połowa domu żyje
w zasięgu prądu, połowa nie. Internetu też nie widać, nawet po obiedzie, gdy prąd wraca całkowicie.

Reszta dnia bez zmian. Wychodzę do oratorium, gdzie jak zwykle królują malowanki
i puzzle. Czas mija szybko, bo o 16.30 wspólną modlitwą, kończymy zabawę.
Pół godziny później przenosimy się do kościoła, gdzie mamy Mszę Św. wraz z nowenną
do Maryi Wspomożycielki. Wewnątrz kilka żarówek, które ledwie się tlą.

W drodze powrotnej zachodzę do sklepu. Można powiedzieć, że to taki nasz sklepik osiedlowy. Ludzie kłębią się wokół, jak po świeże bułeczki. Za chwilę zamykają.
Gaśnie światło. To raczej nie znak zamknięcia. Coś czuję, że prąd znowu bawi się z nami
w chowanego.

Nie mylę się. Po moim powrocie na placówkę, żadne ze świateł nie chce się zapalić.
Tym sposobem mamy kolację przy świecach. Bez pieczonych tostów, z zimnym kurczakiem i ziemniakami z obiadu, bez ciepłej herbaty.
Różaniec odmawiamy w ciemnościach.

Myślę sobie: prawdziwy misyjny dzień. Z warunkami, jakie wielu ludzi ma na co dzień.
Bez prądu i ciepłej wody. Ta z kolei nie zdążyła się nagrzać.
Myję się w misce i korzystając z okazji, kładę się wcześniej spać.

Wychowanie jest sprawą serca


Charles przyszedł do oratorium w podartych spodniach. Dziura na dziurze.
Nie jest to wyjątkowy przypadek. Wiele dzieci chodzi tak ubranych. Jednak jego spodnie, zszywane wiele razy, nie trzymają nitek i na światło dzienne ukazują zawartość. Postanawiam zadziałać. Biorę Tomka i robimy akcję konspiracyjną. Nie jest łatwo dać coś dziecku, które akurat tego potrzebuje. Inne będą zazdrosne. Bierzemy Charlsa do pralni, gdzie ma możliwość wybrać sobie nowe spodnie, spośród dwóch przedstawionych mu par. Wybiera jasne bojówki. Spodnie są na wymianę: w zamian oddaje nam swoje stare, zniszczone. Inaczej istniałoby ryzyko, że nowe zostaną sprzedane na markecie.
Mentalność afrykańska już mnie nie zaskakuje.
Charles jest wdzięczny. Przychodzi teraz codziennie w swoich nowych spodniach.
Uwielbia układać puzzle. Jest przy tym tak skupiony i poważny, jakby sprawa była wagi wielkiej.

Junia przyszedł do szkoły, w stanie wskazującym na to, że dawno nie widział mydła.
Jego czarna skóra straciła kolor. Obecnie przybrała odcień jasnego kurzu. Biorę go
po lekcjach i wyciągam miskę oraz mydło. Pokazuję, by się umył. Nie bardzo wie, jak to się robi.

Vincent stoi po posiłku i zagląda do klasy. Inne dzieci już poszły. Trzyma za rękę kolegę.
W klasie wciąż stoi kilka porcji ryżu. Ja też nie skończyłam swojej. Widać, że się nie najadł. Bez dłuższego zastanowienia, oddaję mu swoją porcję. To wciąż dla niego za mało. Zastanawiam się, kiedy jadł ostatnim razem. Pytam, czy można wziąć którąś z porcji
i sadzamy dzieci przy wspólnym talerzu.
Dziś Vincent wyjdzie ze szkoły z pełnym brzuszkiem.

Precious nie lubiła zostawać na modlitwie. Zwykle razem z Nataszą próbowały uciekać, tłumacząc, jak bardzo spieszą się do domu. Jednak ostatnio się coś zmieniło.
Może po wprowadzeniu słówka na dobranoc?
Niedawno zrobiła mi mały dzienniczek z kartek z napisem „I love you Anna”.
Kończę mówić słówko i pytam: kto chce prowadzić modlitwę? Zgłasza się Precious.
I jak tu nie wierzyć w cuda?

To nasze dzieci: takie same, jak wszędzie.
Czasem są potulne jak baranki, a czasem mają taką ilość energii, jakby ktoś je nakręcił. Czasem przynoszą radość, czasem mi brakuje cierpliwości.
Ks. Bosko powiedział, że wychowanie jest sprawą serca.
Czuję to ostatnio bardzo wyraźnie w relacjach z naszymi urwisami.
Coraz bardziej dociera do mnie, że ja ich po prostu kocham!

Na pełnym etacie

21.05.2013


Dojeżdżam do Makululu i „na dzień dobry” dowiaduję się, że prowadzę lekcję.
Bez planu i póki co, bez pomysłu, staję się nauczycielem na pełnym etacie.
Nauczycielka nie przyszła do pracy. Dlaczego? Nie wiadomo.
To jest Afryka: takie rzeczy się zdarzają.

Biorę „moją klasę” i zaczynamy zajęcia.
W pamięci włączam opcję „wyszukaj”i już po chwili znajduję kilka pomysłów.
Początek semestru to dobry czas na powtórzenie wiadomości. Zaczynamy tradycyjnie
od piosenek. Przechodzimy poprzez przyporządkowanie liter do przedmiotów i nazywanie liczb. Uczę też nowej piosenki.
Regina i Bupe grzecznie powtarzają, a Mathew, który nie może usiedzieć w jednym miejscu, jak zwykle rozrabia. Biorę go na środek, żeby prowadził zajęcia ze mną.

W międzyczasie, wchodzi do klasy, spóźniona nauczycielka. Dziś ustawiła swój zegarek, zgodnie z Zambian timem. Nie przeszkadza mi jednak w prowadzeniu lekcji, z czego się cieszę. Dochodzimy do nazywania członków rodziny:
-         Who is this? – pytam pokazując mamę.
-         Father, mother and children
-         No. Who is this? – mówię, po raz kolejny wskazując mamę
-         Mother
-         Very good
-         Who is this?  - wskazuję dzieci
-         “andchildren”
No właśnie. Takie są skutki pamięciówki. Uczenie dzieci na pamięć, niekoniecznie tłumacząc co to znaczy. I potem mamy „andchildren”

Na zakończenie praca własna. Nauczycielka włącza się do akcji i proponuje, by dzieci napisały numerki od 0 do 10. Rozdaję kartki i ołówki.
Po skończonej pracy dzieci podchodzą do mnie kolejno, podając imiona, którymi podpisuję ich kartki. Nawet sprawdzanie prac mnie nie ominęło. Dostaję to jako zadanie domowe.

Po przerwie jest posiłek, a potem próbuję pokazać kilku chłopcom, którzy z wodą i mydłem nie mają za wiele wspólnego, że mycie może być fajną zabawą.
-         To tak jak w tej piosence: „this is the way we wash our hands” – mówię.
Buzia jednego z nich, wystając spod mydła, zaokrągla się, a z ust wydobywa się gromki śmiech. O to chodziło!

W domu przeglądam zadanie. Dzieci z mojej małej grupy, dostają wysoką ilość punktów, niektóre maksymalną. Jestem z nich dumna. Coś zapamiętały z naszego wspólnego uczenia.
To te chwile, w których wiem, że warto…

niedziela, 19 maja 2013

Przyjdź Duchu Święty!


17.05.2013

20.30: zbiórka! Razem z Tomkiem i Alexiem wyruszamy w kierunku kościoła.
Cel: czuwanie charyzmatyków przed Zesłaniem Ducha Świętego. Idę, ciągnąc za sobą moje zmęczone, po całym dniu, ciało. Jednak serce się raduje. Wreszcie mam możliwość zobaczyć spotkanie charyzmatyczne. Do tej pory jedyna charyzmatyczna modlitwa wspólnotowa, w której uczestniczyłam, to ta na Zanzibarze: na plaży, w świetle księżyca.
Nasza mała wspólnotka liczyła wtedy kilka osób: Bartka, Tomka, Ilonę, mnie i oczywiście Jezusa, który jest zawsze tam, gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w Jego Imię.

Dziś mam możliwość zobaczyć takie spotkanie, wśród tutejszych ludzi.
Wchodzimy do kościoła, który jest wypełniony po brzegi. Prawie wszystkie miejsca zajęte.
Chór koordynuje śpiew i taniec, do którego włączają się pozostali. Towarzyszy im atmosfera radości i podekscytowania. Ten śpiew i taniec jest ich modlitwą.
Co jakiś czas zmieniają się tony, na których tle słychać głos prowadzący,
zmieszany z głosami chóru. Po chwili grupka osób tańczy na środku kościoła. 
 
 
Włącza się lider zespołu: Afrykańczyk z krwi i kości, który swoim zaangażowaniem, przypomina mi  Kirka Franklina. Gestem zachęca ludzi, by włączyli się w uwielbienie.
Po chwili cały Kościół chwali Pana, wznosząc do góry ręce.
Jesteśmy jak marynarze na statku, któremu kapitan nadaje ster. Kapitanem jest
„nasz Kirk”, który niebanalnym głosem, wyśpiewuje kolejne nuty pieśni – modlitwy.
Mija pół godziny, a ja czuję się, jakby minęło dopiero 5 minut.

 
 
Modlitwa się wycisza i przychodzi czas na świadectwo. Po nim wszyscy ludzie wychodzą na zewnątrz. Tam płonie ogień. Obok służba liturgiczna z krzyżem w dłoni, przygotowana
do Eucharystii. Wcześniej jednak, będzie modlitwa w małych grupach.
Father Dominic wyjaśnia symbolikę ognia:
„Ogień jest symbolem Bożej obecności. Dawniej był to symbol życia, ale także symbol śmierci. Dziś pobłogosławimy ten ogień. W ogniu objawia się moc Ducha Świętego, która jest zawsze obecna”. Podchodzi do ognia i kropi go wodą święconą.
Następnie przedstawiciele każdej parafii, podchodzą tworząc krąg wokół. Wrzucają intencje modlitewne do ognia i modlą się przy nim. Reszta ludzi śpiewa pieśń: „Jut take me, as I am, for Jesus Christ, who died for me”.
Potem poszczególne grupy idą do kościoła, by tam trwać w Bożej obecności, korzystając
z daru języków.


Patrzę w ogień i dociera do mnie, bardziej niż kiedykolwiek przedtem, co to znaczy być chrześcijaninem. Chrześcijanin musi płonąć. Być jak ten ogień, światłem dla świata.
Albo jesteś zimny albo gorący.
Nie pozwól, by świat Cię zgasił. Nie pozwól, by zamroził Twoje płomienie. Te płomienie
to Miłość. Miłość, której nie zdmuchnie pierwszy lepszy wiatr. Chrześcijanin nie chowa się za filarem, byle tylko się nie wychylać. Ogień, gdy jest rozpalony, płonie jasnym i mocnym światłem. Ogień daje ciepło. Czy chcesz być, jak ten ogień?

poniedziałek, 13 maja 2013

Wielki ogień


11.05.2013



Dziś w planie jest ognisko. Wychodzę na teren oratorium, gdzie od piątku wieczorem trwają rekolekcje dla młodzieży. Podchodzę do Alexia, który właśnie idzie rozpalić ogień.
„Mogę Ci pomóc. Byłam harcerką” – chwalę się. „O ja też byłem harcerzem” – radośnie odpowiada Alexio. Zmierzamy w kierunku planowanego ogniska.

Wyobrażam sobie mały stosik, ułożony z gałęzi, który rozpalimy trochę nie po harcersku, przy pomocy nie tylko zapałek i igliwia, ale papieru, który trzyma w ręce kleryk.
Gdy dochodzimy na miejsce brak mi słów z wrażenia.
Przede mną wyrasta ogromna konstrukcja, złożona z gałęzi, większych ode mnie.
To jest dopiero ognisko. Alexio wrzuca papier i zapałki w większe otwory i po chwili ogień płonie. Ja zaś czuję się, jak w lesie podczas pożaru. Mam wątpliwości, czy to bezpieczne. Dookoła spadają iskry, a trawa nieopodal płonie. Na szczęście nie wychodzi za daleko,
poza utworzoną delikatną ścieżkę.
Okazuje się, że wszystko jest pod kontrolą. Alexio przy pomocy gałęzi, gasi trawę,
która zapaliła się nieposłusznie. 

Po chwili schodzi się młodzież. Zaczynamy od zabawy, w której na literę "b" należy zmienić pozycję: wstać lub usiąść. Śpiewamy piosenkę o króliczku. Śmiechu przy tym, co nie miara. Zwłaszcza, że co chwilę ktoś się myli.
Kolejna zabawa ma słowa: „tumba tytumba tumba tatała. Łemba łemba łe. Łemba łemba ła”. Polega na tym, że udajemy uderzanie w bęben. Najpierw mały, potem coraz większy. Trochę ruchu i śpiewu zmieszanego razem.
Potem czas na scenki: coś w stylu kabaretu. I tym akcentem zaczynają się tańce, coś czego nie może zabraknąć u Zambijczyków. Taniec rusza wkoło ogniska przy dźwięku bębnów. Ciekawie to wygląda. Dorywam się na chwilę do jednego bębna i uderzam kilka bitów.
Pieśni przechodzą kolejno przez wszystkie wersje Amalubo czyli Gloria.
Ognisko dogasa, ale na jego tle cienie, wciąż poruszają się w rytm tam tamów.

Dominik mi powiedział


Uroczystość Dominika Savio. Wchodzę do kaplicy, próbując odpędzić od siebie resztki snu. Moje oczy jeszcze nie zdążyły przyzwyczaić się do nowego dnia. Ania: Wake up!
Za chwilę Eucharystia. W kaplicy kilka osób: Tomek, Alexio, dwóch księży i ja.
Czytania, Ewangelia, Homilia.

„Dominik Savio postanowił już jako mały chłopiec, że jego przyjaciółmi będą Jezus
i Maryja”. Te słowa przenikają do głębi mojego serca, a Dominik zaczyna mi mówić o wiele więcej. Nie tylko ja powinnam usłyszeć te słowa, ale nasze dzieci.
Eureka! Po prawie 8 miesiącach pobytu na misjach olśniło mnie. A może w końcu to usłyszałam?  Słówko na dobranoc. Nie tylko dla nas, nie tylko dla młodzieży, kiedy mają swoje spotkania. Dla naszych dzieci. Trzeba coś zrobić, bo ostatnio nie za chętnie zostają
na modlitwie. Powiedzieć coś, by mogły poznać Boga, Księdza Bosko, Dominika Savio
i zaprzyjaźnić się z Nimi.

Jeszcze tego samego dnia wprowadzam moją myśl w czyn:
„Co to znaczy być przyjacielem Jezusa i Maryi? To modlić się, być grzecznym, nie kłócić się”. Niby proste słowa, a takie ważne. To słówko również w moje serce wkłada mnóstwo radości. Wewnątrz mnie grają fanfary, a kolorowe balony unoszą się w powietrze.
Jutro trzeba to powtórzyć.

 „Bóg Was kocha i cieszy się, kiedy bawimy się wspólnie w oratorium. Cieszy się, kiedy my jesteśmy szczęśliwi. Cieszy się, kiedy chcemy Go kochać i innych ludzi oraz okazywać tę miłość. Lubimy mówić sobie nawzajem, że się kochamy. Dziś dziewczynki zapytały mnie, jak te słowa brzmią po polsku. To piękne. Życzę Wam tej miłości każdego dnia”.

Następnego dnia o moich słowach przypomina mi jeden z chłopców. Czyli zapamiętali.
Dzień trzeci stawia przede mną kolejne wyzwania. Dziś chcę powiedzieć rzecz niełatwą:
o mówieniu prawdy. O tym, że Jezus, który jest Prawdą, chce byśmy mówili prawdę,
nie kłamali. Niełatwa to rzecz, ponieważ w Zambii kłamstwo jest bardzo powszechne.
Nie czują, że to jest złe.
Co więcej: dziś większość dzieci na słówku, to te, które nie znają angielskiego.
Wspieram się pojedynczymi słowami w bemba: „cisinka (prawda) is goodu, bufi (kłamstwo) is not goodu”. Chyba zrozumieli.

Włączam w mój plan Tomka i następne słówko mówi on.
Jaką radość dają mi te nasze słówka. Cieszę się jak dziecko z prezentu urodzinowego,
jak z niespodzianki, którą ktoś zaplanował od dawna.

Dzielić się Bogiem prostymi słowami. Dawać Go moich ukochanym dzieciom.
Czy można chcieć czegoś więcej?

niedziela, 5 maja 2013

Biblioteka w pudełku


-         Anna daj mi książkę – zagaduje mnie Mandalena pewnego dnia.
-         A będziesz czytać?
-         Tak
-         Mogę Ci pożyczyć: tak jak w bibliotece.

Jakiś czas później:
-         Anna: przynieśliśmy książki. Możesz pożyczyć nam następne?
To Mandalena i Presious głodne literek.

-         To jest Jerry. Mój sąsiad. On też chciałby pożyczyć książkę -  moja najwierniejsza czytelniczka, organizuje kolejnych chętnych.
-         Ja też chciałbym książkę – wyłania się Erick.
-         Ok. Zapiszę tylko kto, co ma.

Sprzątając piłki, kredki i malowanki z sitting roomu, znajduję pomiędzy nimi kartkę
od Mandy. Między innymi takie słowa: „Anna I love your books: Soldiers and a for pooh piglet, and tigger’s”. Znaczy to mniej więcej: “Anna lubię twoje książki: o żołnierzyku oraz
o Kubusiu Puchatku, prosiaczku i tygrysie” .

Przeglądam angielskie książki, które dostaliśmy w paczkach. Razem jest ok. 40.
Zapala mi się lampka, jak u pomysłowego Dobromira i już wiem, co zrobić z tym fantem. Biblioteka Don Bosco! Potrzebna pieczątka, by podstemplować wszystkie książki i zeszyt do zapisu imion, tytułów, daty wypożyczenia i zwrotu danej pozycji. Ruszamy do dzieła!
Nie przeszkadza brak pomieszczenia. Wystarczy pudełko. 

Wychowała mnie Polska


3.05.2013

W Zambii dzień, jak co dzień. Public holiday był 2 dni temu z okazji Święta Józefa Robotnika. Dziś jest zwykły dzień. Tym bardziej doceniam, że mamy możliwość uczestnictwa we Mszy Św. z Uroczystości Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski.
Angielsko – polska Msza, bez polskiego Mszału, z czytaniami z ipada.
Biorę gitarę i przygotowuję pieśni po polsku. Radość i wzruszenie ściska moje serce.
Tu w Zambii polska Msza zawsze jest dla mnie wydarzeniem. Polskie pieśni również.
Od kilku dni chodzi za mną pieśń: „Mario Matko polskiej ziemi”.
Dołączam ją również do repertuaru.

Utwory, które są śpiewane tutaj mają swoją głębię. Na English Mass po angielsku, na innych Mszach w bemba. Jednak nic tak nie trafia do Polaka, jak język polski. Język, który dla tutejszych ludzi, jest bardzo trudny.

Kocham Afrykę. Kocham Zambię. Wrosłam w tutejszą kulturę, jednak to Polska mnie wychowała. Do Polaka trafia najbardziej to, co polskie.
Jem nshimę, ale najbardziej smakuje mi bigos i pierogi ruskie.
Śpiewam po angielsku, ale do Boga zbliża najbardziej to, co polskie.
Tańczę do tutejszych rytmów, ale polski sposób tańca wciąż mi nieobcy.
Na ścianie wisi flaga Zambii, ale zaraz nad nią szalik z napisem Polska.

Połączenie dwóch światów, dwóch kultur.
Oddałam serce dla Afryki, ale wciąż pozostanę Polką, bo tam jest moja Ojczyzna.