Dojeżdżamy do Dar – es – Salam. Po godzinie jeżdżenia po
mieście, udaje się nam znaleźć tani hostel. Już dawno tak bardzo nie cieszyłam
się z zimnej wody jak dzisiaj. Ważne, ze mokra. Po 2 dniach w pociągu to
prawdziwy raj.
Następnego dnia idziemy zorientować się odnośnie promu na
Zanzibar. Trafiamy na człowieka, który staje się naszym przewodnikiem. Richard
ma brata w Polsce, więc bardzo chętnie oprowadza grupę Polaków po mieście i
pomaga im kupić bilety na prom. Tylko jedno jest podejrzane: jakieś drogie te
bilety.
Mamy się stawić godzinę przed odpłynięciem promu.
„Polish
time: 11.00
African time: 11.15 will be ok.” - mówi do nas sprzedawca
biletów.
Z przechadzki wracamy o 11.45, czyli African time
zrozumieliśmy dosłownie.
Jakiś mężczyzna bierze nasze bagaże i prowadzi nas na
statek.
Wchodzimy do środka. Mijamy pierwszą kabinę i wchodzimy na
piętro. Tam: obite skórą kanapy i fotele. Kabina dla vipów. I wszystko jasne
dlaczego to tyle kosztowało.
Chcąc nie chcąc: po raz pierwszy w życiu jestem vipem.
Obchodzą się z nami jak z jajkiem. Po kilka razy pytają, czy czegoś nam
potrzeba. Są jednak też plusy tej sytuacji: mamy możliwość wyjścia na dziób.
Niesamowite uczucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz