Tego dnia jest dość spore zamieszanie. Christine pojechała do
kliniki, więc zostaję na posterunku z Rodą. Dwie grupy razem to zdecydowanie za
dużo. Około setki dzieci, stłoczonych na małym terenie szkolnej klasy. Stajemy
przed wyzwaniem poprowadzenia lekcji. Chociaż jak na złość: dzieci nie chcą nic
robić. Nawet śpiewać piosenek.
Zaczynamy temat szkoły.
-
Jaka jest nazwa naszej szkoły? - pytam
-
Don Bosco Preeschool – odpowiadają chórem.
Na polecenie Rody, maluję szkołę
na tablicy. Ławki, uczniów, biurko, 2 krzesła
i nauczycielki: Rodę, Christine i
siebie. Po krótkiej pogadance, dzieci mają za zadanie, przerysować to do
zeszytu. Dostają ołówki i po kredce. Zabierają się za pracę.
Po jakimś czasie, podchodzą do
mojego biurka, oddać zeszyty. Sprawdzam zadanie i jeżeli jest wykonane
prawidłowo, pozwalam wyjść na przerwę. Jeśli nie: proszę, by poprawili.
Podchodzi także Mathew. Jego rysunek jest niedokończony. Daję mu kredki i
proszę, by pokolorował należycie. Nie jest zadowolony z tego pomysłu. Chce już
wyjść na przerwę. Zaczyna przedstawienie. Sapie i wzdycha nad tym, jakie
ciężkie zadanie dostał. Co jakiś czas krzyczy. Staram się nie zwracać na niego
uwagi, bo o tę uwagę właśnie mu chodzi. Lubi być w centrum. Zawsze pierwszy do
przedstawień, jak również pierwszy do wszelkiej maści bójek. Teraz
uziemiony, przy moim biurku. Nie na rękę mu to zadanie.
Widząc, że nie zwracam na niego
uwagi, staje pod tablicą, łapie się pod boki i kiwając głową mówi, jakby do
mojego wizerunku: „teacher Annie”.
Po chwili chwyta za wskaźnik i
próbuje mnie naśladować. Pokazuje kolejne przedmioty
i osoby w klasie, pytając:
„what is this”? Swoją drogą jest niezłym aktorem.
Dziś te zdolności mu
nie pomagają. Zrezygnowany, koloruje obrazek, po czym zgodnie
z zasadami może
wyjść na przerwę.
Dzień później, Christine czuje się
już trochę lepiej, lecz wciąż nie na tyle, by prowadzić lekcje. Znów dwie grupy
są razem. Znów jest to nie lada wyzwanie.
Patrzę, a tu do klasy wchodzi
chłopiec. Słuchawki na uszach. Kołysze się w rytm muzyki. Niezły lans. Myślę
sobie, że nawet radio udało mu się skombinować. Siada na swoim miejscu. Po
niedługim czasie, daje jedną słuchawkę koledze, by też mógł posłuchać.
-
Co to, to nie. Nie będą słuchać muzyki na lekcji – myślę.
Podchodzę do niego, by zabrać to
urządzenie, na czas zajęć.
Patrzę i oczom nie wierzę:
komórka wykonana jest z gliny, jak również słuchawki, które łączy sznurek.
Przypina się je do telefonu zapałką. Pomysłowość w najwyższej fazie.
Jestem pod wrażeniem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz