18.12.2012
Beti z Agatą chwalą się, że robią pyszne babeczki. Zaraz
więc dostają zaproszenie, by wpadły do nas w drodze powrotnej.
Poniedziałek: godziny popołudniowe. Siedzimy z Lilą,
Leszkiem i resztą naszej wspólnoty w kafejce na drodze Kabwe – Lusaka.
Lila i Leszek jadą na Święta do Polski. Chcemy na pożegnanie
skosztować z nimi najlepszego capucino w mieście.
Stolik dalej siedzą jacyś ludzie. Dopiero po dłuższej chwili
dociera do mnie, że jest tam kilkoro białych. Zaraz potem przychodzą kolejni
biali.
To tutaj jest tyle bladych twarzy? 3 miesiące jestem w
Zambii i do tej pory nie widziałam tylu białych naraz.
No prawda: Afrykańczycy raczej nie piją capucino. Typowa
kafejka dla turystów. Poza tym biały człowiek raczej nie przemierza ulic Zambii
na piechotę. On woli jeździć samochodem. No ewentualnie busem, jak już nie ma
innego wyjścia. Biały człowiek nie przebywa z Afrykańczykami. Ubiera się po
europejsku bądź amerykańsku, względnie azjatycku i jada tego typu posiłki. Już
wiem, gdzie się ukrywają ci biali.
W motelach lub domach z kanalizacją i kilkugwiazdkowych
warunkach.
W tej sytuacji rzeczywiście muszę wyglądać egzotycznie, gdy
przemierzam ulice Kabwe, ubrana w chitengę. Gdy tańczę w kościele lub jem
nshimę. Gdy jadę na rowerze, ludzie nieraz trąbią bądź pokazują kciuk
skierowany w górę. Teraz rozumiem dlaczego.
Tomek dostaje telefon od Beti, że dojeżdżają. Kierujemy się
więc w stronę domu. Dziewczyny już na nas czekają. Wspólny film, pogaduchy i
ciasto. Foremek nie było więc z babeczek wyszedł murzynek. W Afryce jak czegoś
nie masz, zawsze możesz to zastąpić czymś innym.
Następnego dnia budzę się 15 po siódmej, czyli zdecydowanie
za późno. Mój organizm podarował sobie dodatkową porcję snu. Śniadanie, pożegnanie Lili i Leszka, po czym biegnę do
oratorium. Tam pustki. W weekend było trochę zamieszania: spotkanie kobiet z
całego Kabwe, więc dzieci pogubiły się kiedy mają przyjść następnym razem.
Sprzątam wielki namiot, po czym postanawiam wybrać się na drugą stronę ulicy po
moich małych przyjaciół. Senga i jego mama machają mi ręką na przywitanie.
Podchodzę bliżej. Z domu wyskakuje Oliwia i biegnie po resztę dzieci. Z domu,
jeśli domem można nazwać parterowy barak pokryty blachą. Jeden stoi obok
drugiego. Takie małe osiedle. Felistas nie może dzisiaj przyjść do oratorium.
Idzie właśnie sprzedawać fritas, które jej mama piecze codziennie. Jedna
bułeczka kosztuje 500 kwacha, czyli 1/10 dolara.
W wiadrze może być ze 100. Czeka ją cały dzień stania.
Zabieram resztę dzieci i zaczynamy zajęcia.
I tak pomału mija dzień a jednocześnie 3 miesiące w Zambii.
Jak wpłynął na mnie ten czas? To w wielu aspektach szkoła.
Nie denerwuję się już tak bardzo, gdy coś nie wyjdzie. I chyba uczę się
zwalniać. Tempo Europejczyka jest zdecydowanie za szybkie.
W naszej pracy wykorzystujemy wszystko, co mamy i czego nie mamy.
W naszej pracy wykorzystujemy wszystko, co mamy i czego nie mamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz