Zanim wyruszysz w podróż po Zambii, dobrze się do niej
przygotuj. Zabierz ze sobą kanapki, wodę, chitengę do okrycia, odtwarzacz mp3
i dobrą książkę. Nie zapomnij też zapakować do plecaka
cierpliwości. Zaplanuj sobie czas tak, byś miał go dużo.
Czwartek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu,
wyjeżdżamy z domu. Uff! Zdążyliśmy.
- Czy jest już autobus do Mansy?
- Bus is
coming (autobus już jedzie). Czekamy. Mija pół godziny.
Tomek podchodzi zapytać co z autobusem.
-
Bus is
coming for 15 minuts.
-
50?
-
No 15 (nie 15).
Czekamy. Mija godzina. Na pytanie o autobus: „Bus is coming
now” (Autobus właśnie nadjeżdża)
W międzyczasie obserwuję dworzec autobusowy, który
przypomina wszystko inne tylko nie dworzec.
Dokooła bary i sklepy. Można tam kupić jedzenie, napoje,
alkohol lub talk – time (doładowanie do telefonu).
Z głośników wydobywa się zambijska muzyka.
Ludzie stoją pod murem bądź siedzą na swoich bagażach. O
ławkach jakoś nikt nie pomyślał..
Na środku placyk manewrowy, wielkości parkingu. Mieszczą się
tu autobusy, mniejsze busiki, samochody i ludzie.
Wśród nich obnośni handlarze sprzedają dosłownie wszystko.
Jeśli zapomniałbyś skarpetek, maszynki do golenia, czy grzebienia – nie martw
się. Kupisz to, czekając na autobus. Miłośnicy słodyczy również się nie
rozczarują.
Zapadamy w afrykański marazm. Siadamy na krawężniku w niemym
oczekiwaniu. Skoro „bus is
comming now”, to czekamy. Zastanawiamy się kiedy nastąpi to “now”
(teraz). Przychodzą dziewczynki w wieku ok. kilkunastu lat z koszami bananów na
głowach i popcornem na sprzedaż. Podchodzą do okien autobusów serwując te
specjały. Tomek zaczyna rozmawiać z człowiekiem czekającym
obok nas. Też wybiera się do Mansy. To on nas pierwszy informuje, że „bus is not coming today”. (autobus
dzisiaj nie przyjedzie). Dowiadujemy
się tego prawie po 3 godzinach czekania. Obsługa dworca potwierdza informację.
Witaj przygodo! Tę noc jeszcze spędzamy w domu. Jutro podejście nr 2.
Piątek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu:
historia lubi się powtarzać…. Chyba zaczynamy się wczuwać w zambian time.
Na dworcu autobusu jeszcze nie ma. Tym razem mamy jechać
dobrej marki dużym autobusem. Czekamy. Pół godziny. Nic. Kolejne pół. Autobusu
nie widać. Na szczęście kobieta obok też czeka i mówi, że dużych autobusów nie
odwołują. Po ok. półtoragodzinnym spóźnieniu przyjeżdża autobus innej firmy:
zastępczy. Ludzie pchają się do drzwi. My cierpliwie czekamy. Chcemy wchodzić,
lecz kierowca nas informuje, że „bus is full” (autobus jest pełny). „Musimy
jechać, mamy wykupione bilety”. Nie bardzo to przekonuje kierowcę, jednak udaje
nam się dostać do środka i szczęśliwie ruszmy w drogę.
Do Mansy zajeżdżamy po 2.00 w nocy. Docieramy na placówkę
Sióstr Salezjanek, gdzie spotykamy się z Agatą i Beti.
Wszędzie ciemno, bo właśnie zabrali prąd. W domku dziewczyn
palą się świeczki. To pierwsza placówka, którą mamy okazję odwiedzić.
To nasz przystanek w drodze do Lufubu, do którego jedziemy
dzień później. Tym razem małym busem.
Siedzę wciśnięta między szybą i Agatą, czując się jak
sardynka w puszce.. Z siedzeń wychodzi gąbka, która dawno już się zużyła. Na
naszych czterech siedzeniach z tyłu autobusu siedzi 5 osób i 2 dzieci. Przed
nami całe rzędy krzeseł. Chcąc się przez nie przecisnąć na postoju, trzeba nie
lada akrobacji. Po ok. 3 godzinach docieramy do Lufubu. Uderza mnie zapach
świeżego powietrza. Idziemy przez wioskę witani przez ludzi jak prezydenci. W
końcu niecodziennie zjeżdża się tu tylu białych. Docieramy na miejsce, gdzie
witamy się z Iloną i Krzyśkiem. To tu spędzimy Święta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz