poniedziałek, 18 lutego 2013

Przepis na sukces


Szklanka zajęć szkolnych
Pół szklanki aktywności sportowych
Trzy łyżki sztuki
Dwie łyżki tańca tradycjonalnego
Zmieszać wszystkie składniki
Polać obficie miłością
Piec w temperaturze poczucia bezpieczeństwa.

Przekraczamy bramę irlandzkiego projektu Zamda. Witają nas 2 wolontariuszki z Irlandii.
Następnie oddajemy się w ręce Loveness: Afrykanki o bananowym uśmiechu, która pełni tu rolę opiekunki społecznej. Ona oprowadza nas po ośrodku.

Wchodzimy do dining roomu, który  pełni też funkcję klasy szkolnej.
Tuż obok jest jeszcze jeden mały gabinet, przeznaczony do tego samego celu.
Otwierają się kolejne drzwi i naszym oczom ukazuje się biblioteka.  Najbardziej przyciąga wzrok plakat ukazujący głód wiedzy, za pomocą hamburgera z książką w środku.
Wchodzimy do sali komputerowej, której brakuje jedynie nauczyciela informatyki.

W ośrodku są klasy od 1 do 4.  Dzieci jest ok. 100.
Kiedy Loveness pokazuje nam pokój z łóżkami piętrowymi, dowiadujemy się, że jest tu też dom dziecka.
„16 z naszych dzieci tutaj śpi. Nie mają rodziców, lub rodzice nie opiekują się nimi, czasami zabieramy ich z ulicy” – dzieli się z nami.

Mamy okazję zobaczyć też ogródek, który kończy właśnie swój sezon pomidorowy.
Potem zaglądamy do hodowli świń.
We wszystkim towarzyszą nam dzieci. Większość z nich ubrana w niebieskie koszulki
z projektu, wygląda jak smerfy.
Ich uśmiechnięte buźki pokazują, że jest im tu dobrze.
Kiedy tylko jakieś zaczyna płakać, nasza przewodniczka nastawia uszu i rozgląda się,
czy nie trzeba zainterweniować.

„Nie traktuję tego jak pracę. To moja codzienność”.
Ten projekt jest bezpłatny, dla najbiedniejszych. Loveness jeździ do domów dzieci i ocenia sytuację.
„Wiele z nich nie ma nic. Nawet łóżka, czy drzwi. Tylko plastikowe reklamówki” – mówi
z przejęciem.
Jej miłość promieniuje na otoczenie. Swoje wielkie serce w całości oddała małym podopiecznym.

O cierpliwości


17. 02. 2013 

Wsiadam na statek nadziei i zmierzam do portu o nazwie cierpliwość.
Kolejny raz, okazuje się, że ta wyprawa jest niełatwa.
Czuję się jak marynarz na wzburzonym morzu, podczas sztormu. Czasami mam wrażenie, że statek się przewróci i moje pragnienie znalezienia tej, jakże pożądanej cechy, utonie. Jeślibyś pomyślał: „Co w tym trudnego? 3 wdechy i gotowe” - byłbyś w błędzie.

Wiele razy widzę mój port na horyzoncie. Wydaje mi się, że już jestem na miejscu,
ale potem pojawia się zakręt i mój cel niknie w oddali.
Nie poddaję się i nadal płynę.
Myślisz może: jak to na misjach można nie mieć cierpliwości? Ano można. Można jej szukać. Można ją chwytać i tracić, jak motyla.
Jednego dnia będzie to bułka z masłem, innego góra nie do przebycia.

Kiedy kolejny raz próbuję wytłumaczyć coś dzieciom, które znają tylko bemba, to czuję się, jakby zaraz miało nastąpić trzęsienie ziemi.
Kiedy szukam sposobów, by przekazać wiedzę, czuję się, jakbym zdawała kolejny egzamin. Tym razem z życia.
Kiedy kolejny raz muszę szukać skakanek po całym oratorium, mimo że prosiłam,
aby wróciły na miejsce, to mam w sobie wulkan.
Posadzka w kaplicy jest niemym świadkiem mojej modlitwy.

Jednak bywa tak, że wchodzę na zielone pastwiska. Wiatr cichnie, chmury znikają
i wychodzi słońce.
Gdy Mandalena siada koło mnie w kościele, mimo że była na mnie obrażona, czuję się, jak w letni, słoneczny dzień.
Gdy Beatrice przytula się do mnie i mówi: „tęskniłam za Tobą” to świat się do mnie uśmiecha.
Gdy widzę radość Chandy, bo jest szansa, że będę na jej urodzinach, to wszystko wiruje
i nabiera barw.

Tak to jest z cierpliwością. Raz gubi się, raz znajduje, by za chwilę znów wyruszyć na jej poszukiwanie.


Naznaczeni znakiem krzyża


13.02.2013

Sandały, chitenga „catholic women organisation” i koszulka z krótkim rękawem.
Czy kiedykolwiek wcześniej, bym pomyślała, że będę tak ubrana w  środę popielcową?
I to wcale nie z powodu niestosowności tego stroju. Po prostu do tej pory zawsze
do posypania głowy popiołem musiałam zdjąć czapkę.
W Zambii nie ma takiej potrzeby. Do południa wprawdzie było pochmurno i chłodno,
ale popołudnie jest niemal, że upalne.

Po moim pierwszym, tutejszym dniu skupienia, wyruszam na Eucharystię.
Spotykam po drodze dziewczynki, ubrane w letnie sukienki. Wchodzimy razem do kościoła.
Niektórzy, dla podkreślenia wielkopostnego charakteru, ubrani są na fioletowo.
Nie tylko służba liturgiczna.

Zaczyna się Msza Św. Poważny nastrój, wprowadza w zadumę i refleksję.
Czytania, Ewangelia, kazanie. Dochodzimy do czynności posypania głów popiołem. Zastanawiam się tylko, czy „posypanie” to właściwe słowo. Dlaczego? Ponieważ kapłani
i szafarze nadzwyczajni kreślą popiołem znak krzyża, na czołach zebranych ludzi.
I tak na czołach białych ludzi powstają czarne krzyże, a na czołach czarnoskórych jasnoszare.

Można powiedzieć, że zamiast posypani popiołem, to naznaczeni znakiem krzyża, rozpoczynamy Wielki Post.

Z innej bajki


11.02.2013

Raz słońce, raz deszcz, ale mimo wszystko jest ciepło.
Zupełnie nie wyobrażam sobie tego, że w Polsce teraz jest zima.
Przypominam sobie śnieg i moje ukochane narty.
Kapliczkę w Gliczarowie Górnym na rekolekcjach sercańskich i wyciąg na stok w Białce Tatrzańskiej.
Myślę o ulicach wielkich miast i galeriach handlowych.
I wydaje mi się to tak nierealne, jak z innej bajki.

Wrosłam w zambijską rzeczywistość.
Rzeczą naturalną jest dla mnie to, że ludzie się uśmiechają i na każdym rogu, krzyczą:
„how are you”?
Przywykłam do tego, że tutaj pośpiech jest niewskazany. „Panono, panono”, czyli spokojnie, powoli – to podstawowe hasło Zambijczyka.
Taniec na Mszy, to coś, co sprawia, że na mojej twarzy pojawia się półksiężyc a ja nabieram takiej energii, jak po zjedzeniu tabliczki czekolady.
Boga nie chowa się w kościele ale pozwala się Mu wyjść na zewnątrz, na szyby busów,
na chitengi, do piosenek w radiu, na dziecięce rysunki.

W mieście mieszają się sklepy niczym z Europy ze stoiskami prosto z Afryki. I nikogo to
nie dziwi. Mnie już też.
Nie dziwi mnie widok porozkładanych straganów na ulicy, pełnych ryb, owoców, warzyw czy produktów made in China.Wszechobecne są również secondhandy.
Nie dziwi mnie muzyka włączona na cały regulator na pobliskim markecie.
Nuta stąd płynąca, to oczywiście rytmy zambijskie, dobre do tutejszych tańców, gdzie obowiązkowo biodra idą w ruch.




Wśród najbiedniejszych, nie ma rewii mody. Kiedy masz ubranie czy buty, to jesteś kimś.
Nieważne czy twoja koszulka jest po przejściach a buty ledwo się trzymają na nogach.
Jeden z naszych chłopców w oratorium nosi plastikowe balerinki i nie przeszkadza mu to,
bo ważne, że ma buty.

Jestem tu prawie 5 miesięcy i mimo, że tęsknię, to czuję się już jak „swój człowiek”.
Ostatnio idę wzdłuż drogi z paczką chipsów w ręce. Zaczepia mnie grupa ludzi, prosząc bym się podzieliła. Częstuję ich tym specjałem.
Pytają skąd jestem. Mówię, że z Polski. A jeden z nich na to: „you are Zambian”.
No proszę jak łatwo zostać Zambijczykiem.
Kiedy wchodzę na market, ludzie wołają mnie po imieniu.  Jak w domu…

poniedziałek, 4 lutego 2013

Ksiądz Bosko czuwa


3. 02. 2013


"Lepiej trochę hałasu, niż szałasu i podejrzanej ciszy" (Św. Jan Bosko)

Do oratorium nadciągają takie tłumy, jak na stadion przed meczem Chipolopolo. 
Zmierza tu młodzież i dzieci. Młodzież ma swój program w namiocie. 
My przygotowaliśmy coś specjalnego dla najmłodszych.
Dziś świętujemy Uroczystość Księdza Bosko.
W tym dniu na naszym terenie nie może być cicho.

Zabieramy dzieci na boisko do koszykówki. Formujemy 3 drużyny. 
Liderzy: Kasonda, Riders i Benson robią nabór do swoich zespołów. 
Zaczynamy zawody sportowe: slalom, skok jak żaba, bieg ze skakanką i przechodzenie przez hula hop.
Hula hop udało mi się znaleźć w oratory ofice po 4 miesiącach mojego pobytu tutaj. 
Lepiej późno niż wcale. Dzieci zaciekawione pytają co to jest. Czegoś takiego chyba jeszcze nie widziały. Być może to nabytek z Polski. Dziś jest jedną z atrakcji dnia.

Tomek przez tubę tłumaczy reguły gry. Tuba ratuje nasze gardła przed kompletnym zdarciem. Bez niej mogłoby być krucho. Dzieci jest ok. 50. Nie mówiąc o tych na trybunach.
Trzy, dwa, jeden, start! Gra toczy się zacięcie. Emocje sięgają zenitu. Jednak z uczciwością trochę gorzej. Trudno zrozumieć, że nie można wybiegać, gdy poprzedni zawodnik jest 
w połowie a także niemożliwe jest, by ktoś biegł 3 razy a inny wcale.
Dziś więc punkty przyznajemy właśnie za uczciwość.

Po kilku konkurencjach, mamy I miejsce ex aequo. Robimy dogrywkę.
Zespoły ustawiają się po przeciwnych stronach liny. Spróbują swoich sił w jej przeciąganiu.
Start! Po krótkiej chwili mamy zwycięzcę!
Wygrana drużyna szaleje ze szczęścia. Radość wielka jak księżyc w pełni.

Czas na rozdanie nagród. Jest to zadanie niełatwe, by dzieci posłusznie czekały na swoją kolej, ale dajemy radę. Rozdajemy paczuszki ze słodyczami, balony, gumki do mazania, linijki, a także obrazki z wizerunkiem Ks. Bosko. Obrazków jest ograniczona ilość.
„Czy wystarczy dla wszystkich”? „Co zrobimy jak nie wystarczy”?– te myśli kotłują się 
w mojej głowie. Uff! Udało się. Wszyscy zadowoleni.

Po skończonych zawodach wracam do swojego pokoju. Chcę sprawdzić ile obrazków Księdza Bosko nam zostało. Zaglądam, a tu nie ma ani jednego. Starczyło idealnie.  
Księże Bosko dzięki! Czuwałeś nad wszystkim!

Dobrobyt w Afryce?


1.02.2013

Do tej pory stykałam się głównie z biedą. Dziś mam okazję zobaczyć trochę dobrobytu.
Pomyślisz sobie: dobrobyt w Afryce? Niemożliwe. A jednak.

Jedziemy z Amalią do jednej ze szkół, zapłacić za edukację naszych podopiecznych.
Wchodzimy do gabinetu Pani Dyrektor. Fotele, kanapa i biurko z eleganckim komputerem: mała klawiatura, płaski monitor. Na ścianach plakaty promujące inteligencję i empatię.
Potem mam okazję zobaczyć sale lekcyjne.
Ławki, tablica, wszystko tak, jak przystało na prawdziwą szkołę.
Jedynie brak pomocy dydaktycznych na nieotynkowanych ścianach, zdradza że jesteśmy
na Czarnym Lądzie. Czuję się jak w jednej z polskich szkół.
Do szkoły uczęszcza ponad 3 tys. uczniów, pracuje tu 75 nauczycieli.
Oto szkoła z prawdziwego zdarzenia! Wprawdzie takich szkół jest tu niewiele ale dobrze, że są.

Deborah to 4 letnia dziewczynka, uczęszczająca do naszego przedszkola. Lubi się przytulać. W czasie zajęć stoi przy biurku nauczycielki, którym jest mały stolik, przyglądając się ciekawie. Innym razem biega po klasie, zupełnie nie reagując na upomnienia.
Jest inteligentna. Świadczy o tym fakt, że zapamiętuje słowa nauczycielki, mimo zajmowania się czym innym. Jednakże jest bardzo niesamodzielna jak na afrykańskie dziecko. Kiedy tylko coś nie idzie po jej myśli, płacze. Wygląda, jakby dopiero co oderwała się od maminej spódnicy, a rodzice pozwalali jej na wszystko.
Bezstresowe wychowanie w Afryce? Rozpieszczone dziecko tutaj?
Na rozwiązanie tej zagadki nie czekam długo.
Po zajęciach przychodzi po nią starszy brat. Junia zakłada na swoje ramiona jej plecak. Tłumaczę im, że przecież Deborah jest na tyle duża, że ten mały dziecięcy plecaczek może nieść sama. Zakładam go na ramiona dziewczynce i rodzeństwo rusza w drogę.
Jednak po kilku metrach widzę, jak Junia niesie swoją siostrę na plecach.
Chciałoby się powiedzieć: "a co się dziwisz"?

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w jednym z domów. Mieszka tu Grace: niepełnosprawna dziewczynka, która miała pójść do szkoły, a jeszcze nie poszła.
Nie ma mundurka. Amalia opłaciła jej naukę, teraz daje na mundurek.
Trochę mnie to dziwi, bo dom jest bardzo bogato urządzony: telewizor, wieża hi-fi, 
3 czy 4 pokoje. Wprawdzie w środku jest beton, ale elektryczności nie brakuje. 
Taki dom mają tutaj nieliczni. 
Dlaczego ta sympatyczna, młoda dziewczyna, nie ma pieniędzy na opłacenie szkoły? Odpowiedź otrzymuję od Amalii. Mężczyzna mieszkający w tym domu pracuje i ma pieniądze. Grace jest córką jego żony, jednak nie jego. Skoro to nie jego dziecko, 
nie poczuwa się do obowiązku, utrzymania jej. To smutne. Jednak tak wygląda sytuacja dziecka adoptowanego w Afryce. 
No cóż! Jedni mają wszystko ale trzymają to dla siebie. Inni mają mało, ale potrafią się podzielić. I jak tu znaleźć złoty środek?

Palcem po ziemi


31.01.2013

Jest ciepło i słonecznie. Pogoda ubrana w taką aurę, jakby w ogóle się nie przejmowała,
że jest pora deszczowa. Gdybyś stanął na afrykańskiej ziemi dziś, pomyślałbyś: "pora sucha jak nic". Mnie to odpowiada. Słońce dodaje chęci do życia, głaszcze swoimi promieniami moje włosy i zagląda w oczy, uśmiechając się do mnie.

Wysiadam z Amalii samochodu.Dzieci z grupy Rody wyszły na zewnątrz.W pierwszej chwili myślę, że to przerwa, jednak to ciąg dalszy nauczania. Nauczycielka idzie z dziećmi pod drzewo, gdzie będą ćwiczyć pisanie cyferek: palcem po ziemi. Niektórzy, bardziej wprawni, chwytają jakiś patyk. Kucam obok jednej z dziewczynek i próbuję jej pokazać, jak się pisze dwójkę. Uparcie wywraca ją na drugą stronę. Pokazuję jeszcze raz.

Po chwili pani, która jest tu do pomocy, woła mnie do grupy Christine.
Tam mnie potrzebują. Roda mówi: tylko wróć, żeby napisać literki w zeszytach dzieci.
Czuję się rozchwytywana jak świeże bułeczki, jak towar, którego za chwilę ma zabraknąć na markecie. Idę do grupy Christine. Tam na zapleczu siedzi Beauty, z dwiema koleżankami. Nie potrafią same napisać literki "a" i "b". Po kolei chwytam rękę każdej
z nich w swoją i rysujemy wspólnie po śladzie. W czasie pisania, zamiast patrzeć
do zeszytu, dziewczynki patrzą na siebie nawzajem. Próba nauczenia ich liter, to jak uczenie pisklaka latać. Na szczęście w przyszłym tygodniu grupy zostaną podzielone wiekowo.