środa, 30 stycznia 2013

Rewelacja: rewolucja!


27.01.2013

„Tutaj ważne są czyny, tu nie ważne są słowa,
oto nadchodzi rewolucja duchowa.
Kto szuka miłości, niech ego swe schowa,
oto nadchodzi rewolucja duchowa”. (Propaganda Dei – Rewolucja)

Zapala w sercu ogień.
Wieje tam, gdzie chce.
Jest jak oaza na pustyni i słońce w pochmurny dzień.
To On wyciska miłość jak cytrynę.
Dziś czyni rewolucję we mnie.

Przychodzą nowe dziewczynki. Biorą piłkę i zapraszają mnie do gry. Wbiegam na boisko, gdzie odbywają się rzuty do kosza.
Całe towarzystwo gra na bosaka. Chwytam za piłkę. Czuję, że się wyróżniam. Ściągam więc buty i kontynuuję grę.
Pod stopami czuję drobne kamyki i betonową płytę, gorącą jak rozżarzone węgle.
Dla nich to codzienność. Ja czuję się, jak dziecko, które uczy się chodzić.

Potem rozgrywamy mecz nettballa.
Zażarta walka z głośno wyrażanymi emocjami.
Zambijczycy są bardzo wyraziści. Jak kochają, to na całego ale jak się kłócą czy obrażają, to również na maksa.
Na szczęście tym razem emocje nie wychodzą poza boisko.
Okazją do ich rozładowania są wspólne rysunki. Rozdaję przybory a sama zamieniam się
w dyżurną od temperówki.
Do mnie więc przychodzą wszystkie połamane kredki.

Tomek zabiera część dzieci na film. Zostaję z garstką, która woli zajęcia sportowe. W ruch idą skakanki, guma do skakania i piłki.
Dołączają do nas dwie siedemnastolatki: Berta i Matylda. Zaraz mnie biorą na spytki: skąd jestem, co robię na co dzień i dlaczego tu przyjechałam. Po raz pierwszy od 4 miesięcy mam okazję podzielić się tym, że Bóg włożył to pragnienie w moje serce.
Radość jak po wygranej w totka.
A najdziwniejsze, że mam w sobie tyle miłości, że ocean nie zdołałby pomieścić.
Skąd się tam wzięła?
Nie muszę się długo zastanawiać.

sobota, 26 stycznia 2013

Choose your way


Droga, którą zawsze jeździłam do Makululu, w porze deszczowej bywa nieprzejezdna. 
Kieruję mój rower na drogę alternatywną.
Wjeżdżam i zaraz na starcie widzę drogowskaz: „choose your way”. Ja już wybrałam.

Mijam stadion piłkarski. Wysoki mur i drut kolczasty sprawia wrażenie, jakby budynek krył jakąś tajemnicę.
Wzdłuż drogi płynie rzeczka, którą utworzyła woda z pękniętej rury.
Przejeżdżające samochody wznoszą tumany kurzu. Po chwili czuję, że piasek zgrzyta
w moich zębach. Moje oczy żałują, że nie zabrałam gogli.
Po drodze mijam domy i okoliczne sklepiki. Sprzedają tu guawę, pomidory, kapustę, bułeczki fritas.
Wjeżdżam na coś, co jest pozostałością asfaltu. Dowód na to, że droga nie zapomniała czasów swej świetności.

Jadę dość długo i wydaje mi się, że gdzieś tu powinien być skręt w prawo. Decyduję się zaryzykować. Mijam dom w budowie, przeskakuję na podwyższeniu z ziemi, droga rozwidla się. Uparcie jadę prosto. Zamiast do Don Bosco Preschool dojeżdżam do boiska.
Nie jest to boisko szkolne. Czyli… zgubiłam się.

Oczami wyobraźni widzę, jak to błądzę przez kolejną godzinę między tutejszymi chatkami ale szybko odpędzam te myśli.
Pytam ludzi: jak dotrzeć do Don Bosco Preschool? Zero zrozumienia. Parafia? Jedyne zdanie po angielsku, które wypowiada sprzedawca w jednym ze sklepików, to: „nie mówię po angielsku”. Nie ma to jak zgubić się w miejscu, gdzie ludzie mówią tylko w bemba. Jednak to nie czas na lekcję tego języka. Nie poddaję się. Trzeba zawrócić do głównej drogi. Tak też robię. Dalej już idzie jak z płatka. Dojeżdżam do mojego zakrętu i lekko spóźniona docieram na miejsce.

„Choose your way”. Najważniejsze jednak byś dotarł do celu.


Przypadkowa próba


Wychodzę na teren oratorium. Dziś nie ma dzieci, ale w naszym namiocie coś się dzieje.
Spotykam Nelsona: - Annie chodź na próbę.
-         Kto ma próbę?
-         Młodzież z oratorium.

Wchodzę do środka. Próba już w toku. Ustalają pieśni. Chór złożony z oratorian zaśpiewa w ostatnią niedzielę miesiąca: Youth sunday. To niedziela, kiedy całą oprawę Mszy Św. przygotowuje młodzież. Dołączam do nich. Krótka rozgrzewka: zdecydowanie za krótka, jak dla mojej nie wyćwiczonej przepony. Potem przechodzimy do pierwszej pieśni: „Come: now is the time to worship”.
Super: to znam. Tylko potrzebuję tekstu wersji oryginalnej. Po chwili zaglądam do zeszytu – śpiewnika jednej z dziewczyn i łapiąc głos altów śpiewam. Alty przebijają soprany. Póki co mamy 4:2. Jak dojdzie Chanda będzie 4:3. Tenory też są. Dochodzą w trakcie próby.
No tak zambijska punktualność i jeszcze jedno spotkanie w tym samym czasie.
 Uczę się kolejnych pieśni. Gloria w języku swahili wraz z tańcem do tego. Po czym ciąg dalszy próby. 
Część pieśni jest w bemba. Mamy 3 języki w czasie jednej liturgii. 
Próbę kończy spadający rzęsiście deszcz, który wlewa się do nieszczelnego namiotu. Biegiem wracam do domu. Mokra, ale szczęśliwa.

czwartek, 17 stycznia 2013

Chciałbym chodzić do szkoły


Szkoła to nuda – tak mówią uczniowie w Polsce. – Po co mam tam chodzić? Kto wymyślił tę budę?
Dla nich szkoła to 10 miesięczna męczarnia w oczekiwaniu na wakacje. Chodzą
z wzrokiem wbitym podłogę, denerwują się każdą pracą domową i udają, że ich nie ma, na wypadek, by nikt ich nie wezwał do odpowiedzi. Są tacy, którzy myślą, co zrobić, by ten okropny czas minął i urozmaicają sobie lekcje, przeszkadzając tym samym nauczycielom.
Polscy uczniowie: chcę Wam powiedzieć, że jesteście szczęściarzami. Nie każde dziecko
w Afryce może chodzić do szkoły.
Nie ma tu obowiązku szkolnego ale nie ma też darmowej edukacji.

Zamieniam się w sekretarkę. Dziś zapisujemy dzieci do szkoły. Wydajemy ponadto mundurki, zeszyty i ołówki. Dzieci, które idą do pierwszej klasy, dostają do tego torbę uszytą z chitengi.
Na mierzenie mundurków przychodzi dwóch chłopców. Mają już mundurki na sobie, torby
z chitengi wraz z zeszytami w rękach, a tu się okazuje, że nie ma ich na liście do żadnej
ze szkół. No tak! Pewnie chcieliby chodzić do szkoły, ale nie mogą. Edukacja jest tutaj płatna.
W naszym projekcie dzieci mają opłacone wpisowe i mundurek, ale resztę muszą pokryć rodzice. Bez rodziców przecież dziecko nie może zapisać się do szkoły.
Patrzę na tych chłopców i serce mi się kraja. Mundurek mógłby chociaż ukryć biedę: podarte spodenki i poplamioną koszulkę, wyglądem przypominającą ser szwajcarski.

W Afryce, jeśli chodzisz do szkoły, masz szczęście! Masz szansę się czegoś dowiedzieć. Nie musisz pracować od rana do wieczora w polu, jak Twoi rodzice. Przecież jesteś tylko dzieckiem. I mimo, że nie jest powiedziane, że znajdziesz potem pracę, jest szansa
na poprawę Twojej sytuacji. Nie ważne są warunki, nawet gdy  klasach jest ogromny ścisk, bo ławka stoi przy ławce a szyby w oknach są powybijane.
Afrykańskie dzieci się cieszą, gdy mogą chodzić do szkoły.
A gdy nie mogą, żyją marzeniami, że kiedyś to się zmieni i wraz ze swoimi kolegami zasiądą w szkolnej ławce.

Bo ja nie wstydzę się Ewangelii


Wsiadam do autobusu, do którego cudem się zmieściłam. Jest wieczór. Za oknami robi się ciemno. Niknie w oddali miasto, potem chatki z gliny, pokryte strzechą. Słońce zachodzi w bezkresnej dali. Po chwili już nie widać nic.
Z głośników dobiega muzyka. Wsłuchuję się w słowa. Nagle ku mojemu zdumieniu słyszę Imię Jezus, które przewija się przez całą piosenkę. Super, bo właśnie chciałam się pomodlić.
Nikt w autobusie nie protestuje, że to godzi w jego przekonania. Tutaj jest to normalne. Bóg jest częścią życia, naturalnym jego elementem.
Nikomu nie przeszkadza krzyż w miejscu publicznym, co więcej ludzie noszą na szyi Różańce – nie jako ozdobę ale wyraz wiary.
Najpopularniejsza chitenga w Zambii ma namalowane ręce złożone do modlitwy i napis: „Catholic Women Organisation”. Możesz też zobaczyć chitengi ze scenami z Biblii, chociażby z Bożym Narodzeniem lub Zesłaniem Ducha Świętego.

Na busach widnieją różne chrześcijańskie hasła. Dzięki temu powstają zabawne sytuacje, w których odkrywam, że Bóg ma poczucie humoru i że mówi do mnie.
Kiedyś po oddaniu bransoletki jednej z dziewczyn, biłam się z myślami czy dobrze zrobiłam. Dawanie wciąż nie jest dla mnie łatwą sprawą
Idę i patrzę na busa a tu napis: „God gives” (Bóg daje). Od razu się uśmiechnęłam.
Innym razem szukam busa do High Ridge i pytam po drodze ludzi, gdzie takiego busa mogę znaleźć, a tu na jednym z przejeżdżających napis: „First ask to God” (najpierw zapytaj Boga). Wchodzę do Shopritu i spotykam Księdza Polaka, który zawozi mnie na miejsce.
Nie ma to jak natychmiastowa odpowiedź.

W  niedzielę Świętej Rodziny wchodzę do kościoła Bonawentrów w Lusace.
Brązowo i szaro od franciszkańskich habitów.
Afrykański Ksiądz z amerykańskim akcentem głosi Ewangelię
z ambony. Podpiera się Katechizmem Kościoła Katolickiego i jednym
z dokumentów papieskich. Pokazuje, że jesteśmy jedną wielką rodziną Bożą, a jednocześnie jak ważna jest ta ziemska rodzina, właściwie rozumiana.
Jest tak dynamiczny, że kilka razy przechodzi przez kościół, prawie z niego wychodząc. Mocno gestykuluje rękami. Widać, że żyje tym, co głosi.

Co mi się tu najbardziej podoba? To, że ludzie nie wstydzą się Ewangelii, nie wstydzą się Boga.
Nie wszyscy są katolikami. Spora część jest protestantów, ale nigdzie nie widziałam tak rozwiniętego ekumenizmu.
Protestanci odmawiają z nami Różaniec a my po fakcie dowiadujemy się, że oni nie są katolikami. W życiu byśmy nie pomyśleli.
Tutaj ludzie nie mają dużej wiedzy na temat religii. Ale wierzą. Po swojemu, może czasem trochę nieudolnie, ale z serca. Nie udowadniają sobie nawzajem racji.

10 – letnia dziewczynka dzieli się ze mną, że się modli i czyta Biblię.
Zapytana o ulubiony fragment odpowiada że ten o Synu Marnotrawnym, czyli tak naprawdę o Miłosiernym Ojcu. Zupełnie nie sprawia jej problemu rozmowa na temat wiary.

Nie chcę przez to powiedzieć, że ludzie w Zambii są święci. Czasami życie pozostawia wiele do życzenia. Czasami afrykańska mentalność przebija zasady wiary i ludzie nawet nie zauważają, że zrobili coś złego.
Jednak Bóg jest dla nich kimś ważnym i to się liczy. A od tego się zaczyna. Od postawienia Boga na pierwszym miejscu.
Bo jak powiedział Św. Augustyn: „gdy Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na swoim miejscu”.
Nieraz  to tylko kwestia czasu.

środa, 2 stycznia 2013

U Mamy


Nie pytała o zgodę. Przyszła i wypełniła po brzegi cały dom. Wcisnęła się oknami bez szyb. Zajrzała przez wiecznie otwarte drzwi. Zaczaiła się od frontu. Schowała się pod łóżkiem sypialni chłopców. Podkradła się do dużego pokoju i przyniosła Mamie obiad.
Przebiegła się po podwórku, gdzie na palniku gotowało się mięso z fasolą i nshima. Nie pominęła kuchni, w której dziewczynki zmywały naczynia. Usiadła przed telewizorem, wraz z wesołą gromadką oglądającą Toma i Jerrego. Nie przejęła się biedą, weszła do każdego serca.
To ona: Miłość.

U Mamy Carol nie sposób jej nie zauważyć.
Mama Carol to Amerykanka, która zbiera dzieci z ulicy i daje im dom. Nie ocenia, nie robi wymówek, nie głosi morałów. Ona dzieli się Miłością. Każdy kto wchodzi do tego domu, zostaje ciepło przyjęty.
Jej dzieci mają tu szansę na prawdziwe życie. Uczą się angielskiego, sprzątania, gotowania ale przede wszystkim Miłości.

Jonatan odprowadza nas do kościoła na Adorację. Deszcz zamienił ziemię w wodną krainę. Zanurzamy nogi w wodzie, niczym na plaży, brodząc w morzu. Wody przybywa. Jonatan szuka jak najbardziej suchych ścieżek, a gdy jest to już niemożliwe, wrzuca do kałuż kamienie, byśmy mogli po nich przejść. Co jakiś czas pyta, czy wszystko w porządku.
Jonatan jeszcze kilka lat temu był na ulicy. Dziś jest to złoty chłopak. Nawet przebywając z nim krótki czas, nie sposób tego nie dostrzec jak Miłość go zmieniła. Bo Miłość rodzi Miłość.
Czasami rodzice chcą dziecku kupić szczęście. Takie dziecko wówczas ma najnowszego ipada, odtwarzacz mp4, playstation, ubrania znanych firm. Ma wszystko, oprócz Miłości. A Miłość nie potrzebuje pieniędzy.
2 tysiące lat temu narodziła się w stajni.

Urodziny Jezusa


Na dworze piękna, słoneczna pogoda. Zmierzam w kierunku kurnika. Trzeba zebrać jajka. Po raz kolejny czuję się, że jestem z miasta.
Wchodzę do środka i zaczynam rozumieć powiedzenie: „gwarno jak w kurniku”. Nie słyszę własnych myśli. Przeciskam się między kurami, które dziobią mnie w proteście. Jedna z nich wskakuje mi do wiadra z jakami i robi jajecznicę. Nie zniechęcam się i zbieram nadal.

Następnie udajemy się do kościoła, w którym trwają przygotowania do dzisiejszej uroczystości.
Ministranci wraz z dziećmi dmuchają balony, ustawiają drzewa przypominające choinki i wieszają łańcuchy.

My zabieramy się za kuchenną stronę przedsięwzięcia. Agata ugniata ciasto, które następnie rozwałkowuję i lepimy pierogi. Do środka wkładamy tutejszy specjał: mango.
Z pierogowych skrawków robimy kluski z makiem, znalezionym w lodówce. Przyrządzamy jeszcze barszcz z torebki i gotowe.

Zanim jednak zjemy naszą wigilijną wieczerzę, idziemy na obiad dla pracowników farmy. Tu nie ma postu. Na obiad jest nshima i kurczak.
W Zambii nie obchodzi się Wigilii. W zasadzie świętuje się tylko 25 grudnia, bo 26 jest już normalnym dniem.

Wróćmy jednak do 24. Godz. 17.00 Wszystkie potrawy już na stole, przykrytym białym obrusem. Na środku figurka dzieciątka Jezus i sianko.
Czytamy fragment Pisma Świętego i dzielimy się opłatkiem, przysłanym z Polski. Zasiadamy do wieczerzy, która mimo że skromna, każdego z nas cieszy bardzo. Polska Wigilia w Zambii to jest coś! 
Chociaż czuję się trochę, jakby Święta były latem, cieszę się, że możemy wspólnie spędzić ten czas.

Na 19.00 idziemy na Pasterkę. O tej porze jest już ciemno. Na ok. 3 godzinnej Mszy mamy prawdziwą imprezę urodzinową. Bo i Jubilat jest wyjątkowy. Wchodzę do kościoła, w którym panuje półmrok. 
Jest pięknie. Kolorowe balony i łańcuchy, wraz z choinkami nadają klimatu. 
Zaczyna się Eucharystia. Tańców co nie miara. Dziewczynki ubrane w czerwone stroje, chór  i wszyscy wierni włączają się w to przyjęcie. Po Ewangelii Jasełka, wykonane z rozmachem i humorem.
Na dziękczynienie śpiewamy z dziewczynkami kilka kolęd.
A po skończonej Mszy fajerwerki!
Dzwon obwieszcza Radość wszystkim mieszkańcom Lufubu.


Witaj przygodo!


Zanim wyruszysz w podróż po Zambii, dobrze się do niej przygotuj. Zabierz ze sobą kanapki, wodę, chitengę do okrycia, odtwarzacz mp3
i dobrą książkę. Nie zapomnij też zapakować do plecaka cierpliwości. Zaplanuj sobie czas tak, byś miał go dużo.

Czwartek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu, wyjeżdżamy z domu. Uff! Zdążyliśmy.
- Czy jest już autobus do Mansy?
- Bus is coming (autobus już jedzie). Czekamy. Mija pół godziny.
Tomek podchodzi zapytać co z autobusem.
-         Bus is coming for 15 minuts.
-         50?
-         No 15 (nie 15).
Czekamy. Mija godzina. Na pytanie o autobus: „Bus is coming now” (Autobus właśnie nadjeżdża)
W międzyczasie obserwuję dworzec autobusowy, który przypomina wszystko inne tylko nie dworzec.
Dokooła bary i sklepy. Można tam kupić jedzenie, napoje, alkohol lub talk – time (doładowanie do telefonu).
Z głośników wydobywa się zambijska muzyka.
Ludzie stoją pod murem bądź siedzą na swoich bagażach. O ławkach jakoś nikt nie pomyślał..
Na środku placyk manewrowy, wielkości parkingu. Mieszczą się tu autobusy, mniejsze busiki, samochody i ludzie.
Wśród nich obnośni handlarze sprzedają dosłownie wszystko. Jeśli zapomniałbyś skarpetek, maszynki do golenia, czy grzebienia – nie martw się. Kupisz to, czekając na autobus. Miłośnicy słodyczy również się nie rozczarują.
Zapadamy w afrykański marazm. Siadamy na krawężniku w niemym oczekiwaniu. Skoro „bus is comming now”, to czekamy. Zastanawiamy się kiedy nastąpi to “now” (teraz). Przychodzą dziewczynki w wieku ok. kilkunastu lat z koszami bananów na głowach i popcornem na sprzedaż. Podchodzą do okien autobusów serwując te specjały. Tomek zaczyna rozmawiać z człowiekiem czekającym obok nas. Też wybiera się do Mansy. To on nas pierwszy informuje, że „bus is not coming today”. (autobus dzisiaj nie przyjedzie).  Dowiadujemy się tego prawie po 3 godzinach czekania. Obsługa dworca potwierdza informację. Witaj przygodo! Tę noc jeszcze spędzamy w domu. Jutro podejście nr 2.

Piątek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu: historia lubi się powtarzać…. Chyba zaczynamy się wczuwać w zambian time.
Na dworcu autobusu jeszcze nie ma. Tym razem mamy jechać dobrej marki dużym autobusem. Czekamy. Pół godziny. Nic. Kolejne pół. Autobusu nie widać. Na szczęście kobieta obok też czeka i mówi, że dużych autobusów nie odwołują. Po ok. półtoragodzinnym spóźnieniu przyjeżdża autobus innej firmy: zastępczy. Ludzie pchają się do drzwi. My cierpliwie czekamy. Chcemy wchodzić, lecz kierowca nas informuje, że „bus is full” (autobus jest pełny). „Musimy jechać, mamy wykupione bilety”. Nie bardzo to przekonuje kierowcę, jednak udaje nam się dostać do środka i szczęśliwie ruszmy w drogę.

Do Mansy zajeżdżamy po 2.00 w nocy. Docieramy na placówkę Sióstr Salezjanek, gdzie spotykamy się z Agatą i Beti.
Wszędzie ciemno, bo właśnie zabrali prąd. W domku dziewczyn palą się świeczki. To pierwsza placówka, którą mamy okazję odwiedzić.
To nasz przystanek w drodze do Lufubu, do którego jedziemy dzień później. Tym razem małym busem.
Siedzę wciśnięta między szybą i Agatą, czując się jak sardynka w puszce.. Z siedzeń wychodzi gąbka, która dawno już się zużyła. Na naszych czterech siedzeniach z tyłu autobusu siedzi 5 osób i 2 dzieci. Przed nami całe rzędy krzeseł. Chcąc się przez nie przecisnąć na postoju, trzeba nie lada akrobacji. Po ok. 3 godzinach docieramy do Lufubu. Uderza mnie zapach świeżego powietrza. Idziemy przez wioskę witani przez ludzi jak prezydenci. W końcu niecodziennie zjeżdża się tu tylu białych. Docieramy na miejsce, gdzie witamy się z Iloną i Krzyśkiem. To tu spędzimy Święta.

Murzynek


18.12.2012

Beti z Agatą chwalą się, że robią pyszne babeczki. Zaraz więc dostają zaproszenie, by wpadły do nas w drodze powrotnej.
Poniedziałek: godziny popołudniowe. Siedzimy z Lilą, Leszkiem i resztą naszej wspólnoty w kafejce na drodze Kabwe – Lusaka.
Lila i Leszek jadą na Święta do Polski. Chcemy na pożegnanie skosztować z nimi najlepszego capucino w mieście.
Stolik dalej siedzą jacyś ludzie. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że jest tam kilkoro białych. Zaraz potem przychodzą kolejni biali.
To tutaj jest tyle bladych twarzy? 3 miesiące jestem w Zambii i do tej pory nie widziałam tylu białych naraz.
No prawda: Afrykańczycy raczej nie piją capucino. Typowa kafejka dla turystów. Poza tym biały człowiek raczej nie przemierza ulic Zambii na piechotę. On woli jeździć samochodem. No ewentualnie busem, jak już nie ma innego wyjścia. Biały człowiek nie przebywa z Afrykańczykami. Ubiera się po europejsku bądź amerykańsku, względnie azjatycku i jada tego typu posiłki. Już wiem, gdzie się ukrywają ci biali.
W motelach lub domach z kanalizacją i kilkugwiazdkowych warunkach.
W tej sytuacji rzeczywiście muszę wyglądać egzotycznie, gdy przemierzam ulice Kabwe, ubrana w chitengę. Gdy tańczę w kościele lub jem nshimę. Gdy jadę na rowerze, ludzie nieraz trąbią bądź pokazują kciuk skierowany w górę. Teraz rozumiem dlaczego.

Tomek dostaje telefon od Beti, że dojeżdżają. Kierujemy się więc w stronę domu. Dziewczyny już na nas czekają. Wspólny film, pogaduchy i ciasto. Foremek nie było więc z babeczek wyszedł murzynek. W Afryce jak czegoś nie masz, zawsze możesz to zastąpić czymś innym.

Następnego dnia budzę się 15 po siódmej, czyli zdecydowanie za późno. Mój organizm podarował sobie dodatkową porcję snu. Śniadanie,  pożegnanie Lili i Leszka, po czym biegnę do oratorium. Tam pustki. W weekend było trochę zamieszania: spotkanie kobiet z całego Kabwe, więc dzieci pogubiły się kiedy mają przyjść następnym razem. Sprzątam wielki namiot, po czym postanawiam wybrać się na drugą stronę ulicy po moich małych przyjaciół. Senga i jego mama machają mi ręką na przywitanie. Podchodzę bliżej. Z domu wyskakuje Oliwia i biegnie po resztę dzieci. Z domu, jeśli domem można nazwać parterowy barak pokryty blachą. Jeden stoi obok drugiego. Takie małe osiedle. Felistas nie może dzisiaj przyjść do oratorium. Idzie właśnie sprzedawać fritas, które jej mama piecze codziennie. Jedna bułeczka kosztuje 500 kwacha, czyli 1/10 dolara.
W wiadrze może być ze 100. Czeka ją cały dzień stania. Zabieram resztę dzieci i zaczynamy zajęcia.

I tak pomału mija dzień a jednocześnie 3 miesiące w Zambii.
Jak wpłynął na mnie ten czas? To w wielu aspektach szkoła. Nie denerwuję się już tak bardzo, gdy coś nie wyjdzie. I chyba uczę się zwalniać. Tempo Europejczyka jest zdecydowanie za szybkie.
W naszej pracy wykorzystujemy wszystko, co mamy i czego nie mamy.
Ale przede wszystkim coraz bardziej kocham moje dzieci, z których każde jest inne.