środa, 2 stycznia 2013

Murzynek


18.12.2012

Beti z Agatą chwalą się, że robią pyszne babeczki. Zaraz więc dostają zaproszenie, by wpadły do nas w drodze powrotnej.
Poniedziałek: godziny popołudniowe. Siedzimy z Lilą, Leszkiem i resztą naszej wspólnoty w kafejce na drodze Kabwe – Lusaka.
Lila i Leszek jadą na Święta do Polski. Chcemy na pożegnanie skosztować z nimi najlepszego capucino w mieście.
Stolik dalej siedzą jacyś ludzie. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że jest tam kilkoro białych. Zaraz potem przychodzą kolejni biali.
To tutaj jest tyle bladych twarzy? 3 miesiące jestem w Zambii i do tej pory nie widziałam tylu białych naraz.
No prawda: Afrykańczycy raczej nie piją capucino. Typowa kafejka dla turystów. Poza tym biały człowiek raczej nie przemierza ulic Zambii na piechotę. On woli jeździć samochodem. No ewentualnie busem, jak już nie ma innego wyjścia. Biały człowiek nie przebywa z Afrykańczykami. Ubiera się po europejsku bądź amerykańsku, względnie azjatycku i jada tego typu posiłki. Już wiem, gdzie się ukrywają ci biali.
W motelach lub domach z kanalizacją i kilkugwiazdkowych warunkach.
W tej sytuacji rzeczywiście muszę wyglądać egzotycznie, gdy przemierzam ulice Kabwe, ubrana w chitengę. Gdy tańczę w kościele lub jem nshimę. Gdy jadę na rowerze, ludzie nieraz trąbią bądź pokazują kciuk skierowany w górę. Teraz rozumiem dlaczego.

Tomek dostaje telefon od Beti, że dojeżdżają. Kierujemy się więc w stronę domu. Dziewczyny już na nas czekają. Wspólny film, pogaduchy i ciasto. Foremek nie było więc z babeczek wyszedł murzynek. W Afryce jak czegoś nie masz, zawsze możesz to zastąpić czymś innym.

Następnego dnia budzę się 15 po siódmej, czyli zdecydowanie za późno. Mój organizm podarował sobie dodatkową porcję snu. Śniadanie,  pożegnanie Lili i Leszka, po czym biegnę do oratorium. Tam pustki. W weekend było trochę zamieszania: spotkanie kobiet z całego Kabwe, więc dzieci pogubiły się kiedy mają przyjść następnym razem. Sprzątam wielki namiot, po czym postanawiam wybrać się na drugą stronę ulicy po moich małych przyjaciół. Senga i jego mama machają mi ręką na przywitanie. Podchodzę bliżej. Z domu wyskakuje Oliwia i biegnie po resztę dzieci. Z domu, jeśli domem można nazwać parterowy barak pokryty blachą. Jeden stoi obok drugiego. Takie małe osiedle. Felistas nie może dzisiaj przyjść do oratorium. Idzie właśnie sprzedawać fritas, które jej mama piecze codziennie. Jedna bułeczka kosztuje 500 kwacha, czyli 1/10 dolara.
W wiadrze może być ze 100. Czeka ją cały dzień stania. Zabieram resztę dzieci i zaczynamy zajęcia.

I tak pomału mija dzień a jednocześnie 3 miesiące w Zambii.
Jak wpłynął na mnie ten czas? To w wielu aspektach szkoła. Nie denerwuję się już tak bardzo, gdy coś nie wyjdzie. I chyba uczę się zwalniać. Tempo Europejczyka jest zdecydowanie za szybkie.
W naszej pracy wykorzystujemy wszystko, co mamy i czego nie mamy.
Ale przede wszystkim coraz bardziej kocham moje dzieci, z których każde jest inne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz