środa, 2 stycznia 2013

Witaj przygodo!


Zanim wyruszysz w podróż po Zambii, dobrze się do niej przygotuj. Zabierz ze sobą kanapki, wodę, chitengę do okrycia, odtwarzacz mp3
i dobrą książkę. Nie zapomnij też zapakować do plecaka cierpliwości. Zaplanuj sobie czas tak, byś miał go dużo.

Czwartek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu, wyjeżdżamy z domu. Uff! Zdążyliśmy.
- Czy jest już autobus do Mansy?
- Bus is coming (autobus już jedzie). Czekamy. Mija pół godziny.
Tomek podchodzi zapytać co z autobusem.
-         Bus is coming for 15 minuts.
-         50?
-         No 15 (nie 15).
Czekamy. Mija godzina. Na pytanie o autobus: „Bus is coming now” (Autobus właśnie nadjeżdża)
W międzyczasie obserwuję dworzec autobusowy, który przypomina wszystko inne tylko nie dworzec.
Dokooła bary i sklepy. Można tam kupić jedzenie, napoje, alkohol lub talk – time (doładowanie do telefonu).
Z głośników wydobywa się zambijska muzyka.
Ludzie stoją pod murem bądź siedzą na swoich bagażach. O ławkach jakoś nikt nie pomyślał..
Na środku placyk manewrowy, wielkości parkingu. Mieszczą się tu autobusy, mniejsze busiki, samochody i ludzie.
Wśród nich obnośni handlarze sprzedają dosłownie wszystko. Jeśli zapomniałbyś skarpetek, maszynki do golenia, czy grzebienia – nie martw się. Kupisz to, czekając na autobus. Miłośnicy słodyczy również się nie rozczarują.
Zapadamy w afrykański marazm. Siadamy na krawężniku w niemym oczekiwaniu. Skoro „bus is comming now”, to czekamy. Zastanawiamy się kiedy nastąpi to “now” (teraz). Przychodzą dziewczynki w wieku ok. kilkunastu lat z koszami bananów na głowach i popcornem na sprzedaż. Podchodzą do okien autobusów serwując te specjały. Tomek zaczyna rozmawiać z człowiekiem czekającym obok nas. Też wybiera się do Mansy. To on nas pierwszy informuje, że „bus is not coming today”. (autobus dzisiaj nie przyjedzie).  Dowiadujemy się tego prawie po 3 godzinach czekania. Obsługa dworca potwierdza informację. Witaj przygodo! Tę noc jeszcze spędzamy w domu. Jutro podejście nr 2.

Piątek. 10 minut przed planowanym odjazdem autobusu: historia lubi się powtarzać…. Chyba zaczynamy się wczuwać w zambian time.
Na dworcu autobusu jeszcze nie ma. Tym razem mamy jechać dobrej marki dużym autobusem. Czekamy. Pół godziny. Nic. Kolejne pół. Autobusu nie widać. Na szczęście kobieta obok też czeka i mówi, że dużych autobusów nie odwołują. Po ok. półtoragodzinnym spóźnieniu przyjeżdża autobus innej firmy: zastępczy. Ludzie pchają się do drzwi. My cierpliwie czekamy. Chcemy wchodzić, lecz kierowca nas informuje, że „bus is full” (autobus jest pełny). „Musimy jechać, mamy wykupione bilety”. Nie bardzo to przekonuje kierowcę, jednak udaje nam się dostać do środka i szczęśliwie ruszmy w drogę.

Do Mansy zajeżdżamy po 2.00 w nocy. Docieramy na placówkę Sióstr Salezjanek, gdzie spotykamy się z Agatą i Beti.
Wszędzie ciemno, bo właśnie zabrali prąd. W domku dziewczyn palą się świeczki. To pierwsza placówka, którą mamy okazję odwiedzić.
To nasz przystanek w drodze do Lufubu, do którego jedziemy dzień później. Tym razem małym busem.
Siedzę wciśnięta między szybą i Agatą, czując się jak sardynka w puszce.. Z siedzeń wychodzi gąbka, która dawno już się zużyła. Na naszych czterech siedzeniach z tyłu autobusu siedzi 5 osób i 2 dzieci. Przed nami całe rzędy krzeseł. Chcąc się przez nie przecisnąć na postoju, trzeba nie lada akrobacji. Po ok. 3 godzinach docieramy do Lufubu. Uderza mnie zapach świeżego powietrza. Idziemy przez wioskę witani przez ludzi jak prezydenci. W końcu niecodziennie zjeżdża się tu tylu białych. Docieramy na miejsce, gdzie witamy się z Iloną i Krzyśkiem. To tu spędzimy Święta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz