Dzwoni budzik. To już? Nie chce mi się wstawać.
Myśl o tym, że może gdzieś pomiędzy uda się dospać dodaje mi sił.
Myśl o tym, że może gdzieś pomiędzy uda się dospać dodaje mi sił.
Idę do kaplicy. Oczy mi się kleją i nic do mnie nie dociera.
Witaj kolejny dniu mojej misji!
Moje wyobrażenia na ten temat ulegają głębokiej
rekonstrukcji.
To nie świętość od zaraz?
Przecież tylko aureolkę mi doczepić.
Chyba by się nie trzymała, bo głowę mam zbyt kanciastą od przyziemnych myśli.
Chyba by się nie trzymała, bo głowę mam zbyt kanciastą od przyziemnych myśli.
Okazuje się, że misje to dopiero droga do świętości. Czasem kręta i piaszczysta.
Czasem pokryta chwastami, które trzeba wyrwać. A to wymaga pracy.
Kolejny dzień czas zacząć. Ruszam do swoich obowiązków. Do
mojej codzienności.
Tak. Misje to codzienność. Czasem bardzo zwyczajna: bez
fajerwerków i kolorowych balonów.
Misje to szkoła. Nie tylko dla dzieci, które każdego dnia
witają mnie słowami:
"Good morning teacher!" To szkoła dla mnie.
"Good morning teacher!" To szkoła dla mnie.
Szkoła pokory – bo nie zawsze jest tak jak chcę.
Czasem nawet wydaje się, że nic nie wychodzi. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi
tylko jedna nauczycielka i trzeba ogarnąć ponad setkę dzieci.
Szkoła modlitwy – gdy dzieci modlą się tak szczerze,
zakrywając rękami twarze, że brakuje mi słów.
Szkoła miłości – gdy na każdym kroku przekonuję się,
że jeszcze nie dość kocham.
Zwłaszcza wtedy, gdy widzę jak kilkulatek dzieli
się z drugim, mimo że sam ma niewiele.
Szkoła cierpliwości – gdy po raz kolejny za bardzo
się spieszę i nie potrafię zwolnić.
Czasami mam wrażenie, że oblewam jakiś egzamin, ale zaraz
zabieram się za poprawkę.
To szkoła wytrwałości.
Misje to szkoła życia i droga mojego nawrócenia.