niedziela, 28 października 2012

Świętość nie od zaraz


Dzwoni budzik. To już? Nie chce mi się wstawać.
Myśl o tym, że może gdzieś pomiędzy uda się dospać dodaje mi sił.
Idę do kaplicy. Oczy mi się kleją i nic do mnie nie dociera.
Witaj kolejny dniu mojej misji!

Moje wyobrażenia na ten temat ulegają głębokiej rekonstrukcji.
To nie świętość od zaraz?
Przecież tylko aureolkę mi doczepić.
Chyba by się nie trzymała, bo głowę mam zbyt kanciastą od przyziemnych myśli.

Okazuje się, że misje to dopiero droga do świętości. Czasem kręta i piaszczysta.
Czasem pokryta chwastami, które trzeba wyrwać. A to wymaga pracy.

Kolejny dzień czas zacząć. Ruszam do swoich obowiązków. Do mojej codzienności. 
Tak. Misje to codzienność. Czasem bardzo zwyczajna: bez fajerwerków i kolorowych balonów.

Misje to szkoła. Nie tylko dla dzieci, które każdego dnia witają mnie słowami:
"Good morning teacher!" To szkoła dla mnie.

Szkoła pokory – bo nie zawsze jest tak jak chcę. Czasem nawet wydaje się, że nic nie wychodzi. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi tylko jedna nauczycielka i trzeba ogarnąć ponad setkę dzieci.

Szkoła modlitwy – gdy dzieci modlą się tak szczerze, zakrywając rękami twarze, że brakuje mi słów.

Szkoła miłości – gdy na każdym kroku przekonuję się, że jeszcze nie dość kocham.
Zwłaszcza wtedy, gdy widzę jak kilkulatek dzieli się z drugim, mimo że sam ma niewiele.

Szkoła cierpliwości – gdy po raz kolejny za bardzo się spieszę i nie potrafię zwolnić.

Czasami mam wrażenie, że oblewam jakiś egzamin, ale zaraz zabieram się za poprawkę.
To szkoła wytrwałości.

Misje to szkoła życia i droga mojego nawrócenia.

wtorek, 23 października 2012

U Matki Teresy


Nareszcie! Doczekałam się! Już dawno chciałam jechać z Tomkiem do Sióstr Matki Teresy z Kalkuty, lecz nie mieliśmy dwóch rowerów. Teraz już mamy.

Wyruszamy więc w nasze wolne popołudnie, by spędzić czas z ludźmi z tutejszego hospicjum. Ja idę do dzieci. Jest to właściwie coś w stylu domu dziecka, bo są to dzieci opuszczone lub nie mające rodziców. Biorę kredki, kartki, plastelinę, puzzle wycięte z papieru, domino i tak obładowana przekraczam próg. Dzieci są na dworze. Pytamy czy można zorganizować im lekcję plastyki. Zaraz zbiera się grupa małych szkrabów w wieku od 2 – 6 lat i kilku trochę większych ok. 9 lat.

Jedna z dziewczynek ma niewykształconą do końca rączkę ale radzi sobie doskonale.
Nie tylko przytrzymuje kartkę czy kredkę ale nawet potrafi klaskać.

Na samym końcu siedzi chłopczyk z ropiejącą raną na nóżce. Na imię ma Junia. Jest bardzo dzielny. Kiedy potrzebuje gdzieś podejść, skacze na jednej nodze. Widać, że go to boli ale nie płacze. Jest tylko trochę smutny, bo nikt nie siada obok niego przy stoliku. Szybko kończy rysować zamalowując kartkę na wszystkie podane mu kolory z wyjątkiem brązowego.
Ten odcień mu się nie podoba.
Siadam obok niego. Biorę kartkę i rysuję: “this is sun, this is cloud, this is house, this is Junia, this is Justine, this is Monika”. Podpisuję rysunek „for Junia” i wręczam chłopcu. Na jego twarzy po raz pierwszy pojawia się uśmiech.
Moje serce również się raduje. Jak niewiele trzeba by czyjaś twarzyczka się rozpogodziła.

Po rysunkach czas na kolację. Dzieci tutaj jedzą same. Od małego są uczone samodzielności. Karmi się jedynie niemowlaki. Wobec tego jedzą nie tylko dzieci, ale maskotka, śliniaczek, ławki, stół i podłoga.

Chwilę potem Siostra zabiera mnie do najmłodszych dzieci. Wręcza mi Ignatiusa i butelkę dla niego. Ignatius jest tak szczęśliwy na moich rękach, że niespecjalnie myśli o jedzeniu. Wisi u butelki a mleka nie ubywa. Siostra stwierdza, że mały mnie kocha. Niestety nie mogę dokończyć karmienia, bo musimy się zbierać. Jeśli wyjedziemy później zastanie nas zachód słońca. Jednak wiem już, że chcę tam przyjeżdżać.

Matka Teresa, której obraz wisi na ścianie, to niesamowita kobieta!
Jak również jej siostry, które wychodzą do tych najmniejszych.
Teraz bardziej rozumiem słowa Jezusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych (…) najmniejszych: Mnieście uczynili”.

Kościół w buszu i komórka wcale nie murowana


Piasek w zębach, wiatr w uszach, radość w oczach. Tak zaczyna się nasza pierwsza wyprawa do buszu. Siedzimy na pace samochodu Księdza Andrzeja i czujemy się niczym na Safari. Obserwujemy afrykańską przyrodę. Między innymi drzewa, które żeby przetrwać porę suchą muszą mieć korzenie zapuszczone tak głęboko, żeby sięgały podziemnej wody. Widzimy wspaniałe wzgórza i jeziora. Są domy pokryte strzechą a przed nimi ich mieszkańcy - bardzo zaciekawieni naszym widokiem.



Krajobraz jak z pocztówki. Jeszcze jakiś czas temu w życiu bym nie pomyślała, że będę kiedyś w Afryce. Niesamowite! Oglądać to wszystko, nie siedząc przed telewizorem i kanałem Discovery, lecz będąc współuczestnikiem. Jedziemy podskakując z dziury w dziurę – typowa piaszczysta droga - i nie możemy wyjść z podziwu.

Zatrzymujemy się. Kościół w buszu: ściany z drewnianych bali, dach ze słomy, ławki z gałęzi. Ambona i ołtarz to również prowizorka. Przed wejściem stoją 3 duże bębny. Jednak to jeszcze nie cel naszej wyprawy.

Jedziemy do drugiego Kościoła: wykonanego solidnie z cegieł. Jedynie dach nadal jest ze słomy, bo ławki są z murka, ołtarz i ambona również wykonane lepiej.
Na ołtarzu stoi już świeca przygotowana do Eucharystii i kwiaty w słoikach po dżemie. Naklejki producenta ozdabiają nietypowe wazony.

Mr Ciulu zabiera się zaraz za robotę i prowadzi katechezę. Dzisiaj kilka osób przystąpi do Chrztu i jedna para przyjmie Sakrament Małżeństwa. Najpierw czas na Spowiedź. Wobec tego czekamy rozglądając się uważnie.

Zespół muzyczny przygotowuje się do gry. Takich gitar jeszcze nie widziałam. Największe wrażenie robi na mnie gitarobęben – bo tak to wygląda i instrument w stylu tamburyna zawieszonego na kiju.

Rozpoczyna się Eucharystia. To wyjątkowe wydarzenie, ponieważ tutaj Msza Św. jest raz na kilka miesięcy. Widać, że tutejsi ludzie włożyli na siebie najlepsze ubrania.

Przychodzi moment Chrztu. Kilka osób w wieku od ok. 9 lat do ok. 30 (bo tyle ma najstarszy) przyjmuje Sakrament z ogromnym przejęciem. Potem przystępują do swojej Pierwszej Komunii Świętej. Wśród nich jest jedna dziewczynka. Gdy przystępuje do Sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej mama owija jej głowę chitengą na znak szacunku.
Sakrament małżeństwa zawiera pan, który gra na nietypowym tamburynie.

W którymś momencie Mszy patrzę i oczom nie wierzę. Jesteśmy w buszu. 50 kilometrów od miasta. A jedna pani patrzy na swoją torebkę. Trzyma coś w ręce. Spoglądam z zaciekawieniem. A ona ma w ręce komórkę. Wracam na ziemię. Tak więc w buszu można spotkać komórkę i to wcale nie murowaną. Cywilizacja dotarła aż tutaj. Szkoda, że w takiej formie.


Wehikuł czasu


Wsiadam do wehikułu czasu. Około 10 obrotów kapsułą i jestem na miejscu.
Rozglądam się i pierwsze co mi się rzuca w oczy, że wszystko jest inne.

Spora część domów nie ma kanalizacji. Ludzie wodę przynoszą ze studni: na głowach lub
w beczkach. Mijam dwie dziewczynki, które toczą ciężką beczkę. Jedna z nich ociera pot z czoła. Daje znak drugiej: zamieńmy się miejscami.

Toaleta to dodatkowy budynek z sedesem w stylu „dziura w ziemi”. O spłuczce zapomnij!
Spłuczka jest tylko w toaletach w stylu „ekskluzywna dziura w ziemi”.

Wiele dróg nie wie, co to asfalt, więc za każdym pojazdem unoszą się tumany kurzu.
Po drogach spacerują sobie także zwierzęta, więc wyrażenie „święte krowy” można traktować dosłownie.

Kultura sprawia, że czasami czuję się jak w Małej Księżniczce czy w Domku na Prerii. Kobiety i dzieci w stosunku do starszych dygają przy powitaniu.
A także zwracają się per Madam, Sir. Osiemnasto czy Dziewiętnastowieczna brytyjska grzeczność. Podoba mi się to.

Niestety jest druga strona tego medalu: wychowanie też jest z tamtego okresu, często za pomocą linijki czy witki wierzbowej. Z tym nie mogę się zgodzić. 
Nie tego uczył mnie Janek Bosko. Wolę jego system, w którym dzieci wychowuje się łagodnością i miłością.

niedziela, 21 października 2012

Tańczący Biskup


Czy wyobrażasz sobie roztańczony Kościół? Jeśli nie to zamknij oczy. Zapraszam Cię
na wyprawę.

Procesja na wejście. Na początku dziewczynki sypiące kwiatki, następnie kolejne w białych sukienkach i diademach na głowach przedstawiają swój układ taneczny. Na koniec,
przed asystą liturgiczną widzimy jeszcze tańczące kobiety i mężczyzn grających na bębnach. 
Chór uświetnia uroczystość i śpiewem i tańcem.
Ludzie w kościele nie siedzą sztywno w ławkach, ale poruszają się w rytm muzyki.
Nawet czarnoskóry Biskup Clement Mulenga włącza się w to taneczne uwielbienie.
Tu nie ma miejsca na sztywniactwo. Włączam się więc i ja w ten rodzaj modlitwy
i już za chwilę stoję między chórem, wprowadzona przez jednego z mężczyzn.

Msza 4,5 godziny i nikt nie narzeka, że za długo. Dziś w parafii mamy Bierzmowanie.
160 młodych ludzi w czerwonych bluzkach (kolor Ducha Świętego) podchodzi do ołtarza,
by przyjąć sakrament dojrzałości chrześcijańskiej. Najmłodsi mają ok. 12 lat, najstarsi to matki, które podchodzą z dzieckiem na plecach, zawiniętym w chitengę.
Tu nie ma podziału na wiek. Sakrament Bierzmowania przyjmuje ten, kto jest na to gotowy. Najpierw modlitwa z nałożeniem rąk. Potem już część właściwa: namaszczenie krzyżmem.

Przychodzi czas na procesję z darami. Przez chwilę czuję się trochę jak na targu, trochę jak na farmie. Ludzie niosą: mąkę, olej, skrzynki coca – coli ale również 4 kozy, kilka kur
i koguta. Kozy beczą przerażone, kury gdaczą, a ludzie śpiewają przy wtórze etnicznych okrzyków. Wszystko to nadaje lokalny, tutejszy klimat.

Po skończonej Mszy czas na obiad. Nie jest to oficjalny posiłek, na który idą tylko księża.
Na obiedzie z Biskupem są również przedstawiciele Wspólnoty parafialnej.
W tle gra muzyka a siostry zakonne tańczą krojąc ciasto z napisem „witamy Biskupa”.
Podoba mi się ten afrykański sposób świętowania.

piątek, 12 października 2012

Misjonarz z prawdziwego zdarzenia


2 tysiące lat temu Paweł z Tarsu przemierzał Jeruzalem, Grecję i Rzym, zdobywając ludzi dla Chrystusa. Biegł w dobrych zawodach o wiarę. Nie mogły go powstrzymać żadne przeciwności: głód, zimno, zmęczenie a nawet więzienie czy zagrożenie życia. Był gotów na wszystko.

Dziś kimś takim są misjonarze. Przemierzają Afrykę, Amerykę, Azję i Europę, zdobywając ludzi dla Chrystusa.

Dziś mam okazję takiego człowieka spotkać.
Ksiądz Prałat Marceli Prawica to misjonarz z prawdziwego zdarzenia.
50 lat kapłaństwa, z tego 40 w Afryce.

Kiedy siedzi z nami przy śniadaniu ręce mu się trzęsą, a jego 74 letnie serce dostaje w kość przy każdej przeprawie samochodem przez góry.
Równie dobrze mógłby teraz siedzieć w fotelu z gazetą w ręku i kubkiem gorącej herbaty, oglądając wiadomości ze świata.
Ale nie: on biegnie wytrwale w zawodach o wiarę. Gotów na wszystko.

Kim jest wobec tego wolontariusz misyjny?
Kimś kto pomaga misjonarzom zdobywać ludzi dla Chrystusa.
On również bierze udział w tych zawodach. Nie zawsze tak dobrze mu to idzie.
Upada, ale zaraz potem wstaje, otrzepując się z kurzu oraz  pyłu i biegnie dalej.
Czerpie ze Źródła Wody Żywej, by nie zatrzymać się w drodze.

Zaczyna swój codzienny trening. Wychodzi na boisko i rozgrzewa się.
Czasem musi włożyć wiele wysiłku, żeby osiągnąć zwycięstwo.
To już dziesiąte okrążenie. Wydaje się, że nie ma żadnej poprawy. Ale trzeba ćwiczyć dalej. „Trening czyni mistrza”.
Dlatego każdego dnia, wstając rano, zaczyna od nowa

Czym jest wyjazd na misje?
To dar dany za darmo. Prezent taki, jak ten pod choinką w Boże Narodzenie.
To zadanie. Czasem tak trudne jak praca domowa z matematyki. Czasem trochę prostsze, niczym poemat, do którego natchnienie samo przychodzi.
To powołanie. Świadomość, że Bóg wybiera tego, kogo chce a nie tego, kto zasłużył.
W końcu to szczęście, że można swoim „TAK” odpowiedzieć na Jego bezgraniczną Miłość. 

środa, 3 października 2012

Podzielić to "tak niewiele"


Do czego służy woreczek foliowy? Każde dziecko Ci to powie, że jest to reklamówka na zakupy. W Zambii nawet chłopcy podchodzą i pytają, czy nie chcesz takiej foliówki kupić.
Jednak równie dobrze taki woreczek służy jako kosz na śmieci, a dokładnie worek do tego kosza. Dzisiaj poznałam jeszcze jedną możliwość zastosowania: otóż woreczek foliowy doskonale sprawdza się jako gąbka do zmywania.

W Makululu wielu rzeczy brakuje, a te które zdobyto, są na wagę złota.
Siedzę i temperuję ołówki. Poprzednie już się zużyły. Uczniowie chętnie zamieniają małe kawałki drewienka na nowe, długie, dopiero co naostrzone.
Chwilę później jest przerwa na przygotowanie posiłku. Dziś w menu mamy poridge – czyli coś ala kasza manna. Jeden talerz na 2 osoby. Wszystko dokładnie wyliczone. Jeden chłopiec dostaje porcję bezpośrednio z garnka. Dołącza do niego dwóch kolegów. Wydrapują aż do dna. Mnie również częstują tym specjałem. Mimo, że jedzenia jest niewiele – nie wypada odmówić. Dzielę się swoją porcją tak, by starczyło dla wszystkich. Ja mam jedzenie na misji – dla wielu z nich być może jest to jedyny posiłek.

Dzieci wychodzą szczęśliwe, że choć trochę napełniły swoje brzuszki. Brzuszki, które są nadęte przez brak odpowiedniej ilości pokarmu i niehigieniczne warunki życia. Dziś ich buzie się cieszą.
Zaraz potem zamieniam się w zmywarkę, bo właśnie w takim tempie trzeba umyć plastikowe talerze i łyżki.
Wracając widzę dziewczynkę w jednym bucie. Myślę: pewnie drugi zgubiła. I tu się mylę: drugi ma na nodze jej towarzyszka.

Dzieci w Afryce, mimo niedostatku, potrafią się dzielić. Nawet jedzeniem, którego jest ta niewiele. Trzylatek kładzie na rączce kolegi garstkę ryżu, który dostał jako posiłek do przedszkola. Dziewczynka z warkoczykami na głowie nalewa picie ze swojego bidonu do butelki koleżanki.
Im mniej mamy, tym bardziej potrafimy się dzielić.



Wyprawa do miasta


Straszny tłok. Całe multum ludzi. Płyną wraz z tłumem, niczym ryby z prądem. Są jednak tacy, którzy się zatrzymują. Jedni siedzą na torach, inni śpią w przydrożnym rowie. Handel kwitnie. Mijamy stragany – jeśli można tak nazwać rozłożone na ziemi stoiska z różnej maści towarami. Pomidory, cebula, ziemniaki, sałata, banany i jabłka, które tutaj są w cenie. Uderza mnie słony zapach ryb. Pomiędzy tymi stoiskami można znaleźć coś do obrania. To najlepsze miejsce na odzież z drugiej ręki. Choć znalezienie butów do pary może stanowić spory problem, chyba że sprzedawca ma kilka sztuk tego samego towaru. To wszystko przeplatają artykuły Made in China: od noży, latarek, zabawek, bransoletek po kosmetyki.
Sprzedawcy siedzą na ziemi i odpoczywają w oczekiwaniu na klientów, inni uśmiechają się i zagadują, zachęcając do kupna. Mężczyzna sprzedający ryby odgania muchy, które też chętnie skosztowałyby tego smakołyku.

Dochodzimy do Shopritu. Tu wraca cywizacja. Jednak nie patrząc na cenę, szybko można zostać bez przysłowiowego grosza przy duszy – w tym wypadku kwacha.
Typowy supermarket. Niełatwo znaleźć to, czego akurat się potrzebuje, ale obsługa chętnie pomoże. Robimy zakupy i zaopatrujemy się Thobwę. Kupujemy też zambijskie chipsy, wielkości paczki orzeszków. Jedne o smaku sera, drugie owoców. Jesteśmy ciekawi tutejszych smaków. Przy wyjściu ochroniarz sprawdza paragony. To zabezpieczenie przed kradzieżą. Oszczędza się na monitoringu.

Wracamy inną drogą, zwiedzając kolejne stragany. Tutaj już towary leżą na stolikach i mają zadaszenie. Targuję się kupując chitengę. Sprzedawczyni to twarda sztuka. Wyszukuję coraz to nowe argumenty i w końcu udaje się. Kobieta chodzi z ceny, a ja staję się szczęśliwą posiadaczką materiału, który w Zambii ma każda kobieta. Używa się go jako spódnicę, obrus lub zasłony. Można też z niego uszyć koszulę, sukienkę bądź spodnie. Zmęczeni, ale pełni wrażeń wracamy na placówkę. Po drodze kupuję jeszcze mango na spróbowanie.
Kiedy myślę o tym, co zobaczyłam, stwierdzam: takie rzeczy tylko w Afryce.

poniedziałek, 1 października 2012

Szkoła artystyczna i sportowa

30.09.2012


Czy każde dziecko lubi rysować? W Polsce niekoniecznie. Kiedy zadawałam dzieciom rysunki, często rysowały byle jak, byle było. Tutaj w Zambii zmienia się perspektywa.
Blok i kredki to luksus dla nielicznych. Lucy rysuje patykiem po ziemi. Zapala mi się lampka, jak u pomysłowego Dobromira i biegnę po przybory do rysowania. Dzieci są zachwycone. Betirce, Agnes i Lucy stawiają kreski, tworząc z nich arcydzieło. Oczy im się świecą.
Za chwilę przychodzą bracia dziewczynek. „Chcecie rysować?” Kiwają głowami twierdząco. Kolejne kartki idą w ruch. Dołączają się nawet nastolatki. Mały kawałek odlanego betonu, służący za studzienkę jest stołem do rysowania. Witamy w szkole artystycznej.
W nagrodę dzieci dostają po naklejce ze zwierzątkami.  Takie naklejki w Polsce kupuje się po 1,50. Tyle kosztuje ok. 30 naklejek. W Zambii taka naklejka jest na wagę złota. To coś wyjątkowego.
Przekonuję się o tym następnego dnia, kiedy widzę dziewczynki w kościele
z naklejkami przyklejonymi na czołach. I dziś przychodzą do oratorium.

Szkoła artystyczna się rozkręca. Przychodzi Taonga i Kasandy. Rysowanie pochłania ich całkowicie.
Do czasu, kiedy chłopcy chcą grać w piłkę. Idę po nią i przy okazji przynoszę gumę
do skakania. Dziewczyny mimo trudności, nie poddają się. Potem idę po kolejną piłkę,
dla dziewczynek. Gramy w kolanko. Lucy wisi na drzewie jak małpka. Drzewa w Zambii są niesamowicie giętkie. Mimo tego, że cała przyroda nie widziała deszczu od kilku miesięcy, gałęzie się nie łamią, lecz wręcz przeciwnie.

Taonga i Agi podają sobie piłkę. Liczą: „nighte eight, nighte nine, eighte, eighte one… eighte nine, forty”. Ja w tym czasie gram z Bity w nogę.


Po skończonych zajęciach idę do pokoju.
Okazuje się, że mam współlokatorkę. Jest nią mała jaszczurka. Towarzystwa mi więc
nie brakuje.

Wąż na szkolnym podwórku


28.09.2012

Jadę rowerem do Makululu. Wokół mnie unoszą się tumany kurzu. Mimo, że jest ranek, to słońce już praży. Co jakiś czas, ktoś krzyczy: how are you? Mijam poszczególne domy
i okoliczne sklepy. Skręcam w lewo. Mijam szkołę Don Bosco i studnię, do której przychodzą kobiety, by nabrać wody do dzbanków, misek i kanek. Owo naczynie wkładają później na głowę i tak niosą do domu. Przez ulicę chłopcy toczą oponę. Tutaj dzieci same sobie robią zabawki.

Dojeżdżam na miejsce. Witam się z nauczycielkami i idę na podwórko. Dzisiaj jest Sport’s Day, więc nie ma lekcji. Przychodzą dzieci ze szkoły obok. Na murze wisi napis: „Witamy uczniów ze szkoły Don Bosco”. Pierwszą konkurencją jest piłka nożna. Wfista odlicza chłopców i zaczyna się gra. W międzyczasie nauczyciele wieszają siatkę. Jednak nie da się powiesić jej tak nisko, by dzieci dosięgły i w końcu siatkę zastępuje sznurek. Gra na boisku toczy się zacięcie. Siedzę między najmłodszymi, z których jedno bawi się moim zegarkiem. Nie pozwala dotknąć go innym. Dwie dziewczynki kłócą się, która ma siedzieć na krześle. Jak to dzieci.

Nagle spora grupa wstaje i zaczynają biec.
Nie wiem co się dzieje. Krzyczą: nsoka, nsoka! Jeden z chłopców chwyta za kij i uderza nim w ziemię. Podchodzę bliżej. Na ziemi leży zielony, prążkowany wąż. Już nieżywy. Nauczycielka kijem sprawdza, czy aby na pewno. Na szczęście tak. Teraz idzie wyrzucić gada.

Pierwsze spotkanie z wężem mam za sobą. Na szczęście nie oko w oko. Dzieci w Zambii są wyczulone i szybko zauważą węża. Przecież mieszkają tu od urodzenia. Dzień sportu się kończy, a ja wracam na naszą placówkę.

Gość w dom - Bóg w dom


27.09.2012

Rowerem dookoła świata? To dopiero wyprawa. Nie zważając na niebezpieczeństwo, przejechane kilometry, zmęczenie, upał czy zimno. To trzeba być hardcorem. Takich hardcorów gościmy dzisiaj na naszej placówce. Zatrzymują się u nas na chwilę turyści
z Polski. Spotkali się po drodze. Zambii nie planowali. Ale dzięki tej zmianie planów spotykamy się właśnie tu. 

Kabwe leży pomiędzy Lusaką a innymi miejscami, do których, bądź z których, podróżują ludzie. I tak nasze drzwi są ciągle otwarte. Tu każdy gość jest mile widziany.
Jednak wieczorem odwiedza nas gość specjalny: nasz wolontariusz Dawid.
Dawid przez 2 miesiące pracował w Chingolii i teraz właśnie wraca do Polski. Po drodze zajeżdża do nas. Rozmawiamy, oglądamy zdjęcia i delektujemy się kolejnym zambijskim specjałem: thobwą. Thobwa przypomina mączkę z chrupek kukurydzianych, zmieszaną
z wodą i jest pyszna. Dawid zostanie z nami do jutra a potem będzie trzeba się pożegnać.
Ale nie da się ukryć, że to niecodzienne odwiedziny.

W międzyczasie przychodzi Mr Ciulu – miejscowy katecheta i prosi, bym mu podpowiedziała metody prowadzenia zajęć. Jestem w szoku. On – sporo starszy -  prosi mnie, bym go uczyła prowadzić religię? Staram się pomóc jak potrafię. Na szczęście wzięłam książkę i podręcznik metodyczny z Polski. Otwierają mi się też odpowiednie klapki, z których wyskakują metody i środki dydaktyczne.

Na misji nigdy nie wiesz, co się przyda. Jaki twój dar czy umiejętność. A jeśli czegoś nie umiesz, to się nauczysz. Bóg stawia przed różnymi sytuacjami i to jest właśnie piękne, bo to On jest dawcą talentów, siły i możliwości.