niedziela, 23 września 2012

Oficjalne powitanie


W Zambii jest zwyczaj, że oficjalnie wita się wolontariuszy, na każdej Mszy Świętej.
Po śniadaniu wyruszamy na końcówkę pierwszej Mszy. Potem Msza w języku angielskim,
w której uczestniczymy w całości. Śpiewy, tak jak wczoraj, bardzo mi się podobają.
A gdy słyszę Amen, na tę melodię, co w mojej wspólnocie, to ciepło mi się robi
na serduchu. Oczywiście zaraz też w nie się włączam. Potem dostajemy zaproszenie
na dzielenie się Biblią. Tematy bardzo życiowe. Mam okazję również się wypowiedzieć. Jakoś to idzie, mimo że Zambijczycy używają miksu angielskiego z bemba.

Nie możemy zostać do końca spotkania, gdyż mamy być przedstawieni na kolejnej Mszy. Tym razem to suma: w języku chibemba. Okazuje się, że przychodzimy na „Święty, Święty”, tak więc czekamy na zewnątrz do Komunii. Stoi tam spora gromadka dzieci. Zaraz zaczynają się nami interesować. Na znak pokoju każde chce podać rękę. Wchodzimy do kościoła. A tam nie tylko śpiewy, ale i tańce. Trzeba się trochę nagimnastykować. A podobno to i tak tylko 30% tego, na co ich stać. Tu mogę być sobą. Nikt się nie dziwi, że ruszam się w rytm muzyki. Jeżeli już, to tylko dlatego, że nie mam z tym problemu.

Mama owija dziecko chitengą i montuje na plecach. Taki sposób noszenia dzieci jest tu najczęściej spotykany. Jednak nie każde dziecko ma tyle szczęścia, co wyżej opisane.
Kilka metrów dalej stoi dziewczynka może 7 czy 8 letnia. Na plecach ma chitengę a w niej młodszą siostrę. Nie wiem, gdzie jest mama. W wielodzietnych rodzinach starsze dzieci wychowują młodsze. Mały chłopczyk płacze. Podchodzi do niego nie mama, ale starsza siostra. Daje mu woreczek z popcornem na pocieszenie. Przypuszczam, że jeszcze nie raz będę oglądać podobny obrazek. Msza się kończy a my wracamy na placówkę.

W międzyczasie orientuję się, że tutaj panują przynajmniej 2 wersje mojego imienia: Ana
i Ani. Nazywają mnie różnie. Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, żeby złapać kontakt
i nawiązać relacje. 
Okazja do tego jest po obiedzie, kiedy dzieci i młodzież przychodzą do oratorium. Gramy
w nogę, zarówno ze starszymi, jak i młodszymi. Zostaję też zaproszona do gry w dwa ognie. Mimo, że szybko odpadam, nie tracę czasu. Są inne dzieci i młodzież, którym mogę ten czas poświęcić. W międzyczasie robię za pielęgniarkę i opatruję rozciętą stopę chłopca o imieniu: Babula. Nie jest to świeża rana. Zauważyłam, że kuśtykał grając w piłkę, ale pewnie już dawno z tym chodzi. Nawet nie odzywa, kiedy pryskam skaleczenie środkiem odkażającym. A przecież to musi boleć.

Afryka to inny świat. Przekonuję się o tym na każdym kroku. Na zakończenie rozdaję dzieciom cukierki. Jedna dziewczynka wkłada do buzi cukierka wraz z papierkiem.
Pewnie chce mieć go na dłużej. Inna chce zjeść od razu. Jej siostra nie pozwala na to. Przypuszczam, że chcą się podzielić z resztą rodzeństwa. Niedługo 18.00. Dzieci wracają do domów. Znów widzę ten obrazek, co w kościele. Starsze niosą na plecach młodsze.
Jak często nie doceniamy tego, co mamy na co dzień.

1 komentarz:

  1. Miło jest znaleźć się śród ludzi, którzy nas wyswobadzają ze sztywnych zewnętrznych ram i po prostu pozwalają być sobą- bez zbędnego oceniania. :)

    Widok starszego rodzeństwa opiekującego się młodszymi, jest dość powszechny, ale niedobrze jest, gdy jest to nagminny proceder, spowodowany brakiem zainteresowania ze strony rodziców- lub ich brakiem... :(

    Rzeczywiście, nie zawsze doceniamy coś, co jest dla nas zwyczajne, codzienne, niejako nam należne..., a tymczasem dla innych, może to być prawdziwy dar.

    OdpowiedzUsuń